Artykuły

Wojna na jabłka i ekskrementy ale o sztukę

Dolny Śląsk wygrywa teatralne rankingi. Także jeśli chodzi o skandale. W Jeleniej Górze rozgorzała wojna między aktorami a radnymi miejskimi. O szefa artystycznego teatru Wojciecha Klemma i wizję sceny. Oręża radnym dostarcza lokalny tabloid - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborzej - Wrocław.

W jeleniogórskim Teatrze im. Cypriana Kamila Norwida rozgrywa się dramat o imponująco szerokiej obsadzie - grają w nim aktorzy, miejscy radni i dziennikarze lokalnego tabloidu. Uczestnicy nie przebierają w słowach. Gdyby opierać się tylko na mediach, wyszłoby, że teatrem rządzi oszalały guru, któremu ulega większość aktorów. A publiczność? Ucieka gdzie pieprz rośnie i więcej do teatru nie wraca. Aktorzy i radni okopali się na swoich pozycjach i mówią niemal jednym głosem: - Nie ustąpimy. Ale używają innych języków: pierwsi mówią o sztuce, drudzy o pieniądzach. Tabloid najpierw sprowokował konflikt, a potem objął rolę narratora. Rzut oka na ogłoszony w styczniu przez "Wprost" ranking polskich teatrów sprawia, że każdemu teatromanowi z Dolnego Śląska serce rośnie - wśród dziesięciu najlepszych scen w kraju aż połowa to teatry z naszego regionu. Na drugim miejscu jest wrocławski Polski, na szóstym legnicki teatr Modrzejewskiej, na siódmym Współczesny z Wrocławia, na ósmym jeleniogórski, a na dziesiątym wałbrzyski. Jednocześnie jednak przodujemy także w mniej chlubnej kategorii - okołoteatralnych skandali, w których główne role grają oprócz szefów scen lokalni politycy. Po tym jak przycichły boje o wrocławski Teatr Polski, a Jacek Głomb wygrał kolejny proces z prezydentem Legnicy, gorąco zrobiło się właśnie w Jeleniej Górze.

"Niestety, wydaje się, że ekipa pana Klemma nie widzi już sztuki bez wymiocin z pogryzionych jabłek, ani bez ekskrementów, którymi po obliczach mażą się aktorzy. Doszło do tego, że teatr trzeba będzie omijać, bo śmierdzi jak... wiadomo co" - napisał na łamach jeleniogórskiego tabloidu "Jelonka" o ostatniej premierze teatru - "Sztuka dla dziecka" - recenzent o kryptonimie Mar. "Aktorzy zapominają, że placówka to nie prywatny folwark ich guru, ale instytucja miejska".

Dziennikarze "Jelonki" za jeleniogórską sceną wyraźnie nie przepadają. Ale piszą o niej niemal codziennie. A ich opinie i stylistykę wypowiedzi podchwytują radni. "Jeśli chcecie tworzyć swe wizje z wymiocinami, ekskrementami i wulgaryzmami, to róbcie je, proszę, gdzie indziej i za własne pieniądze" - pisze w liście otwartym do aktorów radny Jerzy Lenard, szef lokalnego klubu Platformy Obywatelskiej.

Aktorzy jeleniogórskiej sceny nie pozostają dłużni politykom - w liście otwartym do władz miasta zarzucają radnym arogancję, perfidię, poczucie wszechwładzy i działanie na granicy prawa. "Zdecydowanie sprzeciwiamy się traktowaniu teatru jak prywatnego folwarku grupy ludzi, niezainteresowanych jego bytem" - piszą.

Polski Żyd z Niemiec

O co naprawdę chodzi w tej awanturze? Jak zwykle w takich przypadkach - o wizję teatru i osobę dyrektora. Od dwóch lat za sprawy artystyczne w Jeleniej Górze odpowiedzialny jest Wojtek Klemm. 37-letni reżyser skończył studia reżyserskie w Akademii Ernst Bunsch w Berlinie. Reżyserował spektakle w Niemczech i Austrii, był asystentem Franka Castorfa w słynnym berlińskim teatrze awangardowym Volksbühne.

Ale można też o nim napisać inaczej, tak jak to robi "Jelonka": "Klemm jest polskim Żydem, mieszkającym od 20 lat w Niemczech".

- Zdumiało mnie to zdanie - mówi Klemm. - Przecież moja przynależność etniczna czy miejsce zamieszkania nie mają znaczenia. Ale dziś wydaje mi się, że stworzenie obcego jest w tym sporze moim oponentom na rękę.

Jeleniogórska scena zyskuje za jego kadencji coraz wyższe noty krytyków teatralnych. Spektakle: "Elektra", "Śmierć człowieka-wiewiórki", "Gog i Magog " to jedne z najgłośniejszych wydarzeń teatralnych nie tylko w regionie. Jednocześnie - na co zwracają uwagę radni - od sceny odwróciła się publiczność. A przynajmniej ta jej część, której trudno zaakceptować brutalny język "Okrutnych i czułych", czy pomysł osadzenia akcji Schillerowskiej "Intrygi i miłości" w pasiece. Nie mówiąc już o scenie wymiotowania jabłkiem w tym samym spektaklu. O ekskrementach nie wspominam - bo ich nie było.

- Nie było - potwierdza Wojtek Klemm. - W "Sztuce dla dziecka" [na zdjęciu] jedna z postaci je czekoladę i się nią maże. Robimy rzetelny teatr, a publiczności proponujemy twórców, których wcześniej zaakceptowała. Monika Strzępka i Paweł Demirski wygrali dwa lata temu plebiscyt publiczności na Jeleniogórskich Spotkaniach Teatralnych, więc zaprosiłem ich do współpracy. Na tej samej zasadzie pojawiła się u nas Natalia Korczakowska.

Teatr nasz widzę pierwszorzędny

Radni wyliczają skrupulatnie: ubiegłoroczny budżet teatru to 3 mln zł, z czego zaledwie 130 tys. zł pochodziło z wpływów z biletów. Jeszcze dwa lata temu scena miała 15 tys. widzów, w 2008 r. - już tylko 7,5 tys. Cezary Wiklik, radny i szef jeleniogórskiej komisji kultury, konkluduje zjadliwie: - Teatr jeleniogórski jest pierwszorzędny. To dlatego, że widzów można pomieścić w jednym rzędzie.

Tak było, wylicza, podczas spektakli "Klątwy" w kwietniu ubiegłego roku. 4 kwietnia przedstawienie oglądało 21 widzów, 10 - 47, a 11 - 13.

Joanna Wichowska, kierowniczka literacka jeleniogórskiego teatru, tłumaczy, że spadek frekwencji po zmianie dyrektora i linii programowej jest rzeczą naturalną. I dodaje, że scena zaczyna odrabiać straty. - W grudniu na spektaklach "Intrygi i miłości" wypełnione było prawie 90 proc. widowni, a w przypadku "Śmierci człowieka-wiewiórki" trzy czwarte - wylicza.

Prof. Janusz Degler, historyk teatru, mówi, że gdyby urzędnicy z Opola i Wrocławia w latach 60. tak skrupulatnie liczyli widzów na spektaklach, nie zaistniałby teatr Jerzego Grotowskiego. - Oglądałem "Księcia Niezłomnego" w gronie pięciu widzów, a tym piątym był sam Grotowski - przypomina. - Ale we Wrocławiu nikt mu z powodu małej frekwencji nie czynił zarzutów - wiedziano, że to jest specjalny teatr i zasługuje na specjalne traktowanie. Niezwykły rozkwit polskiego teatru w latach 60. i 70. był m.in. wynikiem mądrego mecenatu i zaufania do twórców, którzy nie musieli zabiegać o dotacje.

Do teatru nie pójdę, bo go nie lubię

Frekwencję zaniżają sami radni - przyznają, że na spektakle nie chodzą, bo im się teatr nie podoba. M.in. dlatego, że - jak tłumaczy radny Lenard - podczas niejednej sztuki można usłyszeć język, jakiego nie powstydziliby się panowie spod budki z piwem.

Radni Hubert Papaj i Cezary Wiklik piszą w swojej odezwie do aktorów: "Dokonaliście państwo cudu powstania pustyni na widowni (...) Gratulujemy wysokich ocen w rankingach, udziału w renomowanych festiwalach, entuzjastycznych opisów w mediach (...) Cieszymy się waszym dobrym z tego powodu samopoczuciem (...) choć docierają do nas także znacznie mniej entuzjastyczne recenzje (...) Teatr jeleniogórski winien służyć przede wszystkim mieszkańcom, za pieniądze których jest utrzymywany, a nie najbardziej spektakularnym festiwalom czy krytykom i teatrologom o najbardziej wysublimowanych gustach czy oczekiwaniach".

Recenzent "Jelonki" wyznaje bez ogródek: "Na przedstawieniu nie byłem i nie zamierzam się wybrać. Więcej: do teatru nie pójdę, bo go nie lubię. Jeśli pan reżyser chce robić wielką sztukę, to niech sobie sam to zafunduje". Kończy swój tekst litościwie: "No, może całego teatru bym nie likwidował. Scenę animacji bym mimo wszystko zostawił".

Artyści i fabrykanci

Najnowsza odsłona wojny o teatr dotyczy stworzonego przez radnych statutu placówki i ogłoszonego konkursu na jej nowego dyrektora. Oddzielono scenę dramatyczną od sceny animacji, a rada miejska zmieniła punkt, który pozwoli jej bardziej wpływać na repertuar instytucji - do tej pory mogła mieć dwóch przedstawicieli w radzie programowej teatru. Z nowego regulaminu zniknęło słowo "dwóch".

Decyzja o tym, kto będzie kierował sceną dramatyczną, ma zapaść do końca marca. Ale regulamin konkursu praktycznie wykluczył z konkursu dyr. Klemma. Kandydat powinien bowiem mieć doświadczenie menedżerskie, wykształcenie wyższe, minimum pięć lat pracy na stanowisku kierowniczym, a Klemm nie spełnia tych wymogów. Tak samo zresztą jak większość najważniejszych polskich reżyserów teatralnych, np. Krystian Lupa czy Krzysztof Warlikowski. Władze Jeleniej Góry chcą, żeby teatrem kierował menedżer, którego pomocnikiem byłby kierownik artystyczny odpowiedzialny za wizję sceny. Byłby to ewenement - większość polskich teatrów ma bowiem dwóch dyrektorów, z których jeden odpowiada za sprawy artystyczne. W innych przypadkach (takich jak Wrocławski Teatr Współczesny czy legnicki im. Modrzejewskiej) sceną kieruje dyrektor - artysta.

Do niedawna sprzymierzeńcem artystów w sporze z radnymi był prezydent miasta. - Mam wrażenie, że już tak wyraźnie nie stoi po naszej stronie - mówi aktorka Małgorzata Osiej-Gadzina. - Staliśmy się ofiarą politycznych rozgrywek między szefem miasta a radnymi.

"Teatr nie jest własnością artystów, ale artyści nie są własnością fabrykantów. (...) Stwarzając w teatrze jednoosobowe stanowisko kierownicze, jednocześnie odsuwając jako nieważne wszystkie potrzebne kwalifikacje artystyczne - dokonuje się zasmucającego zarżnięcia sztuki, aktu, który nikomu się nie opłaci" - podsumowuje konflikt wokół jeleniogórskiej sceny Krystian Lupa. To tylko jeden z artystów, którzy bronią teatru - pod listami w obronie Klemma podpisali się m.in. także reżyserzy Jan Klata, Michał Zadara, Piotr Szulkin, Anna Augustynowicz.

Konflikt stary jak teatr

Jeleniogórscy aktorzy mogliby się uczyć od swoich kolegów z Legnicy i Wrocławia. Jacek Głomb, który legnicką scenę zmienił w jeden z najlepszych teatrów w Polsce, swój spór z prezydentem Legnicy zamienił w happening. Satyrycznymi wierszykami o Tadeuszu Krzakowskim i plakatami z informacją o premierze spektaklu "Komornik" z prezydentem w roli głównej wygrywa każdy spór jeszcze przed sądowym rozstrzygnięciem. Wszyscy widzą inteligentnego, dowcipnego dyrektora nękanego przez nadętego i pozbawionego poczucia humoru prezydenta. Równie dobry skutek przyniosła strategia romantycznego rozdzierania szat Krzysztofowi Mieszkowskiemu, szefowi Teatru Polskiego. Przyczyną wojny z marszałkiem była zbytnia rozrzutność dyrektora, ale przy tej okazji padły słowa bardziej podniosłe. Ale w świat poszedł przekaz następujący: wielka sztuka jest we Wrocławiu niszczona przez bezdusznych kasjerów z urzędu. Wynik był przesądzony - kasjerzy odpuścili.

- Takie konflikty zdarzają się od czasu, kiedy teatr stał się instytucją publiczną, czyli od ponad dwustu lat - mówi prof. Degler. - Biorą się stąd, że jego stała działalność wymaga pieniędzy. A urzędnicy przeważnie myślą o nim jak o przedsiębiorstwie, które powinno przynosić zyski. Kiedy w 1905 r. Stanisław Wyspiański starał się o dyrekcję Teatru Miejskiego w Krakowie, przedstawił radnym wspaniały zestaw sztuk, ale ci się przestraszyli, że będą musieli na to sporo wydać i dyrekcję powierzyli Ludwikowi Solskiemu. Z kolei w 1926 r. urzędnicy warszawskiego magistratu przerażeni inscenizacjami Leona Schillera w Teatrze im. Bogusławskiego, doprowadzili do likwidacji teatru i zamienili go na kino. Gdyby dali artystom szansę, prawdopodobnie historia polskiego teatru potoczyłaby się inaczej. Jednak wielkie artystyczne programy przegrały z przyziemnym sposobem myślenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji