Artykuły

Na dnie kaszybskiej duszy

- Owszem, mam już jakiś warsztat, ale to nie znaczy, że ja wiem, jak to się robi. Często nie mam zielonego pojęcia i jestem bezradna - mówi DANUTA STENKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Agnieszka Prokopowicz: Wszyscy pytają cię o urodę. Ja zapytam o duszę. Skąd wzięła się dzisiejsza Danuta Stenka? Aktorka z przypadku, Kaszubka, matka dwóch córek, artystka?

Danuta Stenka: Jak to skąd? Z Gowidlina, z górnego kunca. (śmiech) Przez liceum w Kartuzach, studium aktorskie w Gdańsku, teatry w Szczecinie, Poznaniu i Warszawie. A aktorstwo rzeczywiście pojawiło się w moim życiu przez przypadek. Zawdzięczam (świadomie używam tego słowa) je dwóm osobom, polonistce i koledze. Polonistka w ostatniej klasie zadecydowała, że wezmę udział w konkursie recytatorskim. Naprawdę nie wiem, skąd ten pomysł. Byłam w klasie o profilu matematyczno-fizycznym i nie wykorzystywano nas przy organizowaniu akademii i teatrzyków szkolnych. Zatem nie było powodu, by właśnie mnie wysyłać na ten konkurs. Ale pojechałam, powiodło mi się, a to zadziałało jak woda na jej młyn, bo miała wobec mnie poważniejsze plany. Postanowiła wysłać mnie do szkoły teatralnej.

A ty chciałaś zostać oczywiście nauczycielką?

Oczywiście, pójść w ślady mojej mamy. Taki miałam plan na życie, odkąd sięgam pamięcią. I w związku z rym nie bardzo przejęłam się przygodą z konkursem recytatorskim. Kiedy polonistka powiedziała, że widzi we mnie aktorkę, to oczywiście było miłe, ale też trochę tak, jakby powiedziała: "W przyszłym roku po maturze zostaniesz księżniczką". Z jednej strony miłe, z drugiej, zbyt bajkowe, by można było to traktować poważnie. Ja, Danka Stenka z Gowidlina, w świecie tych prawie nierzeczywistych dla mnie ludzi z telewizji, z gazet? Bajki. Poza tym w najbliższym teatrze w Gdańsku byłam zaledwie kilka razy, z wycieczką szkolną. Jednak uległam. Przekwalifikowałam się na przedmioty humanistyczne, porzuciłam matematykę na rzecz polskiego i rosyjskiego. Polonistka doradziła mi Studium Aktorskie przy Teatrze Wybrzeże. Tyle że w tym właśnie roku nie było naboru...

Powiedziałaś o tych pomysłach na życie rodzicom?

Skąd! Traktowałam to chyba nie dość poważnie. Ale termin egzaminów na studia zbliżał się wielkimi krokami, a ja ostawszy się z tym rosyjskim, zdecydowałam się wreszcie zdawać na filologię rosyjską. Zdałam egzamin pisemny rankiem, a tuż przed ustnym pomyślałam: "Boże! Co ja tu robię?!". Postanowiłam zwiać. Wpadłam na uczelnię po czasie, tylko po to, by pokibicować koleżankom. A tu niespodzianka. Przyjechali moi rodzice z Gowidlina, żeby mnie wesprzeć psychicznie. Panika! Ktoś wywołuje moje nazwisko, wchodzę, losuję pytanie, a w głowie tylko jedno: "Wyjdź stąd" i wreszcie podchodzę do egzaminatorów i mówię: "Przepraszam, ja jednak dziękuję". Przez następny rok pracowałam w swojej gowidlińskiej podstawówce z postanowieniem, że wracam na stary szlak, będę nauczycielką. I wtedy pojawił się kolega z artykułem w "Głosie Wybrzeża" informującym, że studium aktorskie wznawia nabór. Przekonał mnie, że skoro poczyniłam już pewne kroki w tym kierunku, powinnam spróbować, żeby raz na zawsze zamknąć ten temat i nie mieć do siebie w przyszłości pretensji. Umówił mnie z aktorem z teatru w Gdyni, który zgodził się mi pomóc. Tymczasem na pierwszym spotkaniu pan Stefan zasypał mnie ponurymi i tragicznymi historiami losów swoich koleżanek aktorek, po każdej opowieści pytając: - Jeszcze chcesz?. Owoc zakazany, okazało się, miał największą moc przyciągania. Ale wiedziałam jedno - próbuję tylko raz. Udało się. Dopiero wtedy opowiedziałam wszystko rodzicom.

Przerazili się?

Mama tak, bała się tego, ale oboje dali mi wolną rękę. Powiedzieli, że to moje życie, moja decyzja.

Jak się czułaś w tej szkole? Czułaś się inna?

Jak uboga krewna. Spektakle, na których moi koledzy wybrzydzali, ja chłonęłam jak dziecko, szczęśliwe z samego faktu obcowania z tym magicznym światem. Tak sobie dreptałam powoli w poczuciu, ze do tego świata nie przystaję, ale coraz bardziej nim przesiąkam. Choć na szczęście na początku drogi, po szkole, miałam nad sobą parasol ochronny - znalazłam się w Teatrze Współczesnym w Szczecinie, którego dyrektorem był mój profesor ze studium, Ryszard Major. Ze Szczecina przeniosłam się do Poznania, do Teatru Nowego Izabelli Cywińskiej, tam kolejny etap dorastania, wreszcie Warszawa i tu przeżyłam szok, nijak nie mogłam się w tym miejscu odnaleźć. Przez kilka lat. Cały ten zgiełk i ja z moim permanentnym poczuciem ubogiej krewnej. Ale ta sytuacja miała i swoje dobre strony, nikt mnie nie znał, nikt nie spodziewał się po mnie zbyt wiele, a ja tymczasem spokojnie robiłam swoje. Od czasu do czasu padało pytanie: "Kto to jest?", które w zależności od okoliczności znaczyło albo: "Nie znam, nie zaryzykuję", albo: "Gdzie ona się dotąd ukrywała?".

Ta droga zawodowa musiała tak długo trwać, żebyś się najpierw zakotwiczyła w sobie, w swoim poczuciu pewności?

Niewątpliwie! Tak musiało być. Musiałam przejść przez te wszystkie etapy. Po szkole miałam propozycje na pierwszy rzut oka lepsze - Teatr Wybrzeże w Gdańsku i Teatr Słowackiego w Krakowie pod dyrekcją Mikołaja Grabowskiego. Co dla mnie, osoby z prawie nieznanej szkółki aktorskiej, "przyzakładówki III stopnia", jak ją nazywaliśmy, znaczyło bardzo wiele. Ale ponieważ wcześniej dałam słowo Majorowi, poszłam do Szczecina. Czyli na koniec świata, do "centrum NRD", jak mawiał Major. Dane słowo, tego staram się trzymać. Słowo ma dla mnie większą wagę niż wielostronicowe, obwarowane dziesiątkami paragrafów umowy. Zdarza się, że rezygnuję z ciekawszej propozycji, jeżeli nie zostanę zwolniona z danego wcześniej komuś innemu słowa. I jakoś zawsze wychodzi mi to na dobre. Dziś myślę, że taka powolna, własna droga w dojrzewaniu była mi potrzebna.

A doradcy byli na tej drodze?

Byli, głównie wtedy pod koniec szkoły. Podzielili się na dwa obozy. Jedni radzili, żebym została w Wybrzeżu, bo nigdy się z tej głębokiej szczecińskiej prowincji nie wydobędę, inni przeciwnie, że powinnam stamtąd uciekać, bo nikt mnie nie będzie poważnie traktował i zapleśnieję na ławce rezerwowych. Miałam kompletny mętlik w głowie - bądź co bądź pierwsza poważna decyzja w życiu - aż pewnego dnia, zapytana przez Henryka Bistę, co zrobię, odpowiedziałam, że nie wiem. On na to: "Dziecko drogie, jeśli powiem ci: zostań tu, i ci się nie powiedzie w zawodzie, to winny będzie Bista. Jeśli powiem: jedź tam, i też się nie uda - będzie wina Bisty. Zatem zrób tak, jak ci serce dyktuje". W ułamku sekundy odzyskałam spokój. Moim naczelnym doradcą jest moje serce, moja intuicja. Podpieram się tysiącem argumentów, ale ona ma decydujące zdanie.

Dziś jesteś jedną z najpopularniejszych aktorek, lubianych i nagradzanych. Ale kiedyś to się musiało zacząć. Kiedy poczułaś się pewnie jako aktorka? Kiedy powiedziałaś sobie: "Umiem to robić".

Ależ ja nawet dziś tak nie powiem! Owszem, mam już jakiś warsztat, ale to nie znaczy, że ja wiem, jak to się robi. Często nie mam zielonego pojęcia i jestem bezradna. A już mnie młodość nie usprawiedliwia, (śmiech) Czasem czuję się tak beznadziejnie bezradna... (śmiech) I oby mnie to nie opuściło.

W Teatr jest wykładnią tego zawodu. Lubisz teatr trudny, grzebiący w człowieku, taki, jak robi Krystian Lupa?

Uwielbiam. Zagrać u Lupy to jedno z moich wielkich marzeń zawodowych. Miałam okazję spotkać go na chwilę, kiedy robiłam zastępstwo za Olę Konieczną w "Powrocie Odysa". Jakże on niezwykle uruchamia wyobraźnię! Ta sekunda utwierdziła mnie w przekonaniu, że idę za nim choćby i na koniec świata.

Powiedz, jak to jest z tym szukaniem roli w sobie? Szukaniem każdej postaci?

U mnie? Różnie. Czasem reżyser przychodzi z bardzo konkretnymi informacjami, wręcz życzeniami, jak chce widzieć daną postać. Czasem ma mglisty jej obraz albo czeka na moją propozycję. Szukam zatem jej w sobie lub siebie w niej. Ale jedno jest pewne - musimy mieć wspólny krwi obieg. Ona jest skazana na moje ciało, na mój głos, ja muszę mówić, zachowywać się, znajdować się w sytuacjach, które narzuca mi ona. Ale w gruncie rzeczy to ja, ja odbywam tę podróż, ja zadaję pytania sobie i światu, ja na nie odpowiadam albo odpowiedzieć nie potrafię. Ja buduję i wypełniam ją moimi radościami, bólem, niepokojem, rozterkami...

Czujesz, kiedy to się dzieje w tobie, kiedy naprawdę dotykasz najważniejszych pytań i rozterek?

Kiedyś tylko czułam. Przeczuwałam, zwierzęcym instynktem. W pewnym momencie zaczęłam ogarniać proces, który zachodził we mnie na scenie. Wiedziałam, że mogę poddać się instynktowi, a równocześnie obserwować to z zewnątrz, trzecim okiem. Analizować, zapisywać, panować nad tym. Pojawiła się świadomość. Kolejny etap - zderzenie rozumu z instynktem, planowanie na zimno i rzucanie tego instynktowi na żer.

Skąd ten zwierzęcy instynkt w tobie? Masz go od dziecka? Jaką byłaś dziewczynką?

Zwierzęcy instynkt? Każdy jest w niego wyposażony. A ja byłam taką sobie zwykłą wiejską dziewczynką, (śmiech) Wiejską dziewczynką z tamtych czasów. Teraz, kiedy bywam u mamy i wyglądam przez okno, widzę zupełnie już inną wieś. Pusto na drodze, dzieci siedzą pewnie w domach, przed telewizorem i komputerem. A my - po szkole wpadało się tylko na obiad czy szybkie odrobienie lekcji i na dwór! Wiosna, lato, jesień, zima - na rowery, nad jezioro, na sanki, na lód, na grzyby, na jagody, na boisko szkolne po lekcjach. Wtedy były dwa telewizory na całą wieś - "Czterech pancernych" oglądało pół Gowidlina w jednym pokoju. Była też biblioteka. Ale nie zaczytywałam się w "Ani z Zielonego Wzgórza". Czytałam to, co mój starszy brat. Przerobiłam cały zbiór literatury chłopięcej, jakim dysponowała nasza wiejska biblioteka. Z dziewczęcych książek pamiętam tylko "Alicję w krainie czarów". Te książki nadrabiam teraz, czytając z moimi córkami. A mama nie kazała ci czytać Prousta albo Manna?

Nie kazała. Nie wiem, czy sama czytała Prousta i Manna. Nie kazała czytać, ale sami czytaliśmy, mój brat i ja, stało się to w sposób naturalny. Pamiętam tylko, że była przerażona, kiedy na jakiś czas wpadłam w szał czytania kryminałów. Mama uważała to za marnotrawstwo czasu. Myślę, że w rozwiązywaniu kryminalnych zagadek ujawniała się ta logiczna i matematyczna część mnie. Instynkt instynktem, ale potrafię być trudna w pracy, ponieważ zapobiegliwie nie znoszę braku logiki. Nie znoszę udziwniania dla udziwniania, byle efektownie, a bez sensu.

A co z metafizyką? Ta logika cię tu nie uwiera?

Metafizyka? Pojawia się. W tak zwanym procesie twórczym. (śmiech) Niezwykłe, tajemnicze chwile. Czasem w trakcie słuchania muzyki, czytania. Pamiętam, jak kiedyś w górach czytałam i nagle poczułam, jak rozszczepia mi się rzeczywistość i właśnie tam, gdzieś w szczelinie tej rozwarstwionej realności znalazłam się, odczuwając to niemal fizycznie, w rzeczywistości książkowej. Niezwykłą władzę ma nade mną światło. Potrafi przenieść mnie poza granice realnego świata. Uwielbiam szarą godzinę podczas śnieżnej zimy. Żywcem przenosi mnie w dzieciństwo. Nie są to konkretne wspomnienia, raczej cała zanurzam się w rejonach duszy zatopionych w tamtym czasie. Nie umiem tego nazwać i nie umiem tego sama wywołać - coś musi mnie tam zaprowadzić.

Opowiadałaś o tym swoim dzieciom?

Tak, wielokrotnie. Wiedzą, że kiedy o szarej godzinie siedzę w fotelu i gapię się w okno w zaśnieżone pola, to lepiej nie zapalać światła. Czekamy wtedy razem, aż światło za oknem zniknie, aż powoli zapadnie zmrok.

Myślę, że to będzie ich wspomnienie z dzieciństwa. Ty zapatrzona w zapadający zmrok.

Wiesz, często jestem mamą korespondencyjną, często mnie z nimi nie ma. W dodatku jestem w rodzinie tym, kto wymaga, kto się czepia, kto wierci dziurę w brzuchu. Przyjeżdża mama i psuje zabawę, bo czegoś wymaga, (śmiech) Ale chwała Bogu mają do tego podejście pełne czułości i wyrozumiałości. Również dla moich szaleństw. Padło kiedyś takie zdanie z ust mojej starszej córki: "Mamo, ale ty nie jesteś taką normalną mamą?" - powiedziała to z błyskiem radości na dnie oka. Było to najwyższą pochwalą. Kiedy nie mam dla nich czasu tygodniami, kiedy jestem poza domem, budzę się często z lękiem, że coś straciłam bezpowrotnie. Z drugiej strony, wiem, że nie sprawdziłabym się, siedząc cały czas w domu. Zabiłby mnie

nadmiar energii, a ja otrułabym rodzinę. Na szczęście moja praca uwalnia mnie od złej energii, nagromadzonych lęków i tęsknot.

Masz poczucie, że teraz cały świat cię obserwuje? Twoje życie, pracę, to czy schudłaś, czy się zaokrągliłaś?

Myślę, że ten czas mam już za sobą. Życie sterowane życzeniami świata. Na początku wpadłam w taki wir, w taki pęd, że przestałam słyszeć siebie. Bezsenne noce, całe miesiące bez jednego wolnego dnia, kilka lat bez urlopu. Znalazłam się pod ścianą i widziałam, że dalej tak nie dam rady. Powoli wracam i uczę się dystansu.

Niektórzy nie potrafią tak wrócić. Co masz w sobie, co dało ci siłę?

Ta budowla stawała na piasku, musiała więc runąć. Wygrzebywałam się długo spod ruin, poważnie okaleczona. A teraz jest, jakbym po długiej nieobecności wracała do domu. Jeszcze zapędzam się w jakieś boczne uliczki, ale już rozpoznaję okolicę. Może nie najkrótszą drogą, ale wracam. Co daje mi siłę? Moje korzenie, które przez lata były mi kulą u nogi. Cały ten świat lasów, jeziora, boiska szkolnego, miłości rodziców, to mojej mamy nieustające przy każdym pożegnaniu: "Bądź dobrym człowiekiem", wyprawy z tatą w śniegu po pas... Wszystko to złożyło się na fundament. Jest w doskonałym stanie, nienaruszony, mogę na nim budować. Moją siŁą jest także mój obecny dom rodzinny. A nad tym wszystkim po prostu wiara, nadzieja i miłość. Z nich zaś - jak zostało powiedziane - najważniejsza jest miłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji