Wielkość szefa zależy od artystów
Zwolnienie Iwony Hossy jest nie tylko bulwersującym faktem i strawą dla mediów. Jest również ogromną stratą dla teatru, dla widzów, czyli dla poziomu artystycznego, który wciąż, od wielu lat, jest w Poznaniu niezadowalający - pisze w liście do Gazety Wyborczej - Poznań Maciej Jabłoński, adiunkt w Zakładzie, Muzykologii UAM.
Michał Znaniecki, dyrektor Teatru Wielkiego zwolnił dyscyplinarnie wybitną śpiewaczkę Iwonę Hossę. Sprawę opisaliśmy w środowej "Gazecie". Oficjalnym powodem zwolnienia był fakt, że artystka przebywając na zwolnieniu lekarskim dała koncerty poza Poznaniem, rezygnując z roli w spektaklu "The Fairy Queen". Sopranistka twierdzi, że to był tylko pretekst, bo dyrektor opery od początku nie chciał z nią pracować.
Maciej Jabłoński, adiunkt w Zakładzie, Muzykologii UAM:
Kiedy Sławomir Pietras wyrzucał z Opery Narodowej Ewę Podleś, nie przypuszczał z pewnością, że dziś będzie wypisywał ubożuchne felietoniki w jednej z gazet i nie zasiądzie już na żadnym dyrektorskim fotelu, w żadnym teatrze operowym w Polsce. Ewa Podleś natomiast cieszy się niesłabnącą sławą w Europie i po drugiej stronie Atlantyku. Piszę te słowa, żeby uprzytomnić nam wszystkim, w tym także dyrektorowi poznańskiej opery - Michałowi Znanieckiemu, że wielkość każdego szefa w teatrze operowym zależy od wielkości artystów, z którymi współpracuje.
Zwolnienie Iwony Hossy jest nie tylko bulwersującym faktem i strawą dla mediów. Jest również ogromną stratą dla teatru, dla widzów, czyli dla poziomu artystycznego, który wciąż, od wielu lat, jest w Poznaniu niezadowalający. Hossa należy bez wątpienia do najlepszych polskich śpiewaczek i jako dyrektor zrobiłbym bardzo wiele, by uszanować indywidualność artystki, by pozostała w gronie solistów gmachu pod Pegazem.
Zwolnienie Hossy ma jeszcze drugi wymiar, bardziej ogólny. Dotyczy wprowadzonego przez obecną dyrekcję mechanizmu marginalizowania najlepszych "miejscowych" śpiewaków. Od dłuższego czasu nie słyszę też o istotnych i nowych dla nich propozycjach repertuarowych - występ Joanny Kozłowskiej w koncertowym "Trubadurze" Verdiego trudno uznać za punkt zwrotny tej praktyki. Wątpliwe artystycznie realizacje, pokazywane w Operze, ratują jedynie śpiewacy. Gdyby nie Joanna Woś, to premierę "Marii Stuardy" można by odwołać jeszcze przed jej pokazaniem, gdyby nie postać Skarpii Jerzego Mechlińskiego i Toska Barbary Kubiak, to inscenizację Laco Adamika posłałbym do diabła, nie dając grosza z kasy teatru.
Zacznijmy więc, drodzy szefowie Opery i droga publiczności, której jeszcze na naszym teatrze zależy, poważnie rozmawiać o jego kondycji.