20 marca 1959
Burza Skuszanki, Kotta i Szajny
Kraków, Teatr Ludowy w Nowej Hucie: premiera Burzy Williama Shakespeare'a w reżyserii Krystyny Skuszanki przy współpracy dramaturgicznej Jana Kotta (wykorzystano przekłady Leona Ulricha i Zofii Siwickiej). Scenografia Józef Szajna, muzyka Józef Bok. Jerzy Przybylski – Prospero, Anna Lutosławska – Miranda, Ryszard Kotas – Kaliban, Wanda Uziembło – Ariel, Witold Pyrkosz – Trynkulo.
Kształt inscenizacyjny przedstawienia gruntownie analizował w „Dialogu” Jan Kosiński:
Bezkompromisowość założeń Szajny pozwala oczekiwać, że doświadczenia jego mogą mieć pewną laboratoryjną czystość i, jako takie, mogą się nam wszystkim przydawać do teoretycznych wniosków natury ogólniejszej niż rola ich w danym przedstawieniu. Otóż i tym razem Szajna nie zawiódł. (...)
W Burzy Szajna zdecydował się na sceniczne zużytkowanie zdobyczy niegeometrycznego, organicznego abstrakcjonizmu, powiedzmy taszyzmu. Powieszenie w tle namalowanego w ten sposób prospektu byłoby łatwizną, z której nic nie mogłoby wyniknąć. Szajna poszedł dalej i spróbował przełożyć taszyzm na język przestrzeni scenicznej. Ukształtował tę przestrzeń przez pozawieszanie w niej zespołu nie tyle form, ile miękkich plam, zróżnicowanych fakturalnie i stanowiących istną kolekcję. Czego tam nie ma! Cienkie i grube siatki rybackie, płaty igelitu, najróżniejsze tekstylia i diabli wiedzą co jeszcze. Wszystko razem na tle z burej workowej juty. W toku akcji bywa to oświetlone rozmaicie — od przodu i od tyłu, na ciepło i na zimno, albo zgoła trzymane w ciemności. Miałem tę prywatną satysfakcję, że doświadczenie to potwierdziło tylko moje obawy, jakie w swoim czasie wyraziłem na piśmie w szkicu Coś o scenografii. Oto w kontekście z akcją i słowem nie realizowało się to jako abstrakcjonizm, lecz jako dość swobodny sposób wyrażenia roślinności na wyspie, dżungli, komyszy, czy jak kto chce. Czy to dobrze, czy to źle? Dla całości przedstawienia chyba dobrze, ale dla abstrakcjonistycznego purytanizmu porażka, a w sumie wieloznaczność, czyli właśnie to, na czym mogłoby zależeć. Zgadza się: w zestawieniu z żywym człowiekiem nic nie chce być abstrakcyjne; geometria staje się architekturą, a wszelki organiczny bałagan — naturą. Zwłaszcza gdy tekst podsuwa skojarzenia. Ostra linia podziału między abstrakcją i nieabstrakcją na scenie nie istnieje i niech nikt się jej nie obawia. Ludzi Szajna nie próbuje abstrakcjonizować, nie mieściłoby się to w założeniach Skuszanki — i w ogóle po co? Człowiek na scenie gra rolę człowieka. Kostium jest swobodny, ale adresowany historycznie, całkiem po bożemu. Oczywiście jest także Ariel, ale o Arielu za chwilę. Gdzieś w postaci Stefana trafiamy na jakieś reminiscencje z boschowskiego surrealizmu, samotne i zabłąkane: jakiś kapelusz z dziurawej tykwy i jakieś inne fructum nadziane na szpadę. Raptem, najniespodziewaniej, nuta ta znajdzie odbitkę w monstrualnej nature morte zjeżdżającej z góry, jako zastawiona przez duchy uczta w scenie z Harpią. Ale nie da rady, inscenizację trzeba choć w głównych punktach opowiedzieć.
Szajna, przez zawodowe kumoterstwo, dostał się na pierwsze miejsce, ale dalej trzeba już mówić o Skuszance, a raczej o obojgu, bo co czyje, w tym już nikt się nie rozezna. A więc najpierw okręt: Całe neapolitańskie towarzystwo znajduje się w dole orkiestrowym do połowy widoczne, gdzie w zmiennym migotliwym świetle oddaje się złorzeczeniu i morskiej chorobie. Nad nimi, na proscenium, dynamicznie rozcapierzona postać bosmana, rozdzieranego przez dwie liny. Ładny, nie opisowy skrót człowieka walczącego z żywiołem. W głębi, w ciemności, majaczy jakaś postać — może Ariel? — która przez całą scenę „robi wiatr" wielkim białym sztandarem. Cały ów obraz widzimy zamazany przez gęstą rudą siatkę napiętą w pierwszym planie. Wszystko znika w ciemności, po czym znów w rudym świetle jawi się kolorowe krzesełko, wspomniany taszyzm — i Prospero w białym haweloku zaczyna pouczać ową niepokojącą Mirandę. Usypia ją jak należy na krzesełku, po czym światło zmienia się na zimne, muzyka na odpowiednią i następuje wezwanie Ariela. Tego Ariela sygnalizowano mi już w Warszawie jako „Marsjanina z hu- la-hoop". No cóż, właściwie wszystko się zgadza, można to i tak nazwać: Dziewczyna w jasnoszarym trykocie z metaliczną łysiną i szeroką horyzontalną elipsą na wysokości ramion, na której opiera ręce. Pojawia się nagle w głębi, mówi tekst — w tył zwrot — i znika. I tak to już jest w całym przedstawieniu. W tym miejscu wyczuwa się klucz do zamiaru inscenizacyjnego.
(Jan Kosiński, Konfrontacje. „Burza" w Nowej Hucie, „Dialog” 1959, nr 5).
8 kwietnia 1959 o godz. 19.30 przedstawienie było transmitowane w telewizji.
Przy okazji notuję, na razie bez komentarzy, wprowadzenie przed spektaklem krótkiego komentarza wyjaśniającego sens sztuki oraz pobudki ideologiczne i artystyczne wyznaczające taką, a nie inną koncepcję inscenizacji. Tekst komentarza, na szczęście krótki, odczytał spiker.
(Alban, „Burza” w telewizji, „Trybuna Robotnicza” 1959, nr 85, 10 kwietnia)
Janusz Legoń (2021)