Próba "zaszufladkowania"
Pisanie artykułu z okazji śmierci artysty zawsze jest trudne. Należałoby się chyba kiedyś zastanowić nad istotą tego obyczaju, który zakłada wierność maksymie "de mortuis nil nisi bene". Zresztą chyba słusznie. Brzmi to ponuro, ale jest to jedyny moment, gdy piszący utożsamia się jakby z obrońcą w procesie, który będzie się toczyć długo, a w miarę upływu czasu do głosu dochodzić w nim będzie coraz bardziej prywata. Jest więc coś szlachetnego w idei, by w jednym miejscu i czasie zebrać wszystko co w cudzej pracy i życiu było dobrego. Lecz równocześnie wszystkie artykuły okolicznościowe grzeszyć muszą powierzchownością. Gdy piszę teraz o Daszewskim wiem, że sprawę należałoby właściwie zacząć od początku.
Jeśli idzie na przykład o problematykę związaną z powojenną działalnością Daszewskiego, opadają nas nieprzyjemne skojarzenia trudne zresztą do zsyntetyzowania. Jak tu sprawiedliwie określić rolę twórcy wymagającego w pracy nie tylko rzetelności, ale wręcz pedanterii, w czasach, gdy teatr cechom tym jest tak daleki, zarówno w sensie organizacji jak i artystycznych koncepcji.
Działalność i biografia Daszewskiego rozpada się jakby na połowy, nie zawsze do siebie przylegające, i choć obie są interesujące, pierwsza wydaje się mieć większe znaczenie, przynajmniej dla historii polskiego teatru. Twórczość przedwojenna Daszewskiego wypełnia bowiem miejsce ważne między nurtami tamtych czasów. Tak jak pamiętam, i tak jak reagowałem na to wtedy - najpierw jako młody widz i zaraz potem adept - prace Daszewskiego imponowały zakresem świadomości zarówno w wyborze koncepcji jak i jej przeprowadzeniu. W gruncie rzeczy kryła się w nich formuła znacznie wyższego rzędu niż to, co proponowali inni, bezpośrednio przedtem i równolegle. Scenografia Daszewskiego była - w najmądrzejszym sensie tego słowa - nowoczesna. I tu właśnie osobliwym pechem wydaje się, że musimy dziś o niej mówić przy pomocy ogólników, sztukując , przymiotniki, ponieważ dokumentacja nie jest w stanie niczego unaocznić. Jeśli ogląda się choćby ilustracyjny tom Strzeleckiego to zestawienie prac innych scenografów pokazuje (oczywiście z wielkim uproszczeniem) najistotniejsze cechy ich twórczości, jest jakoś podobne do tego co przechowała pamięć. Ekspresjonizm Drabika dał się jakoś przekazać, kubistyczne kompozycje Pronaszki też są w jakiejś mierze przekazywalne. W przypadku Daszewskiego system ten całkowicie zawodzi i myślę, że gdybym nie miał wspomnień, gdybym nie mógł fotografii uzupełniać własną pamięcią koloru, konkretnej formy, detalu - to może wyobrażenie o charakterze tej twórczości byłoby całkowicie spaczone.
Stąd też może bierze się tak częsta skłonność do określania scenografii Daszewskiego przy pomocy formuł niewiele mówiących i martwych. Tak na przykład o klasycyzmie można mówić w stosunku do prac tego artysty tylko wówczas, gdy wiąże się to pojęcie jedynie z najprostszymi założeniami, jak symetria i skłonność do statyczności. Nie ulega wątpliwości, że owa tendencja zaczęła się u niego stosunkowo wcześnie, jeszcze w okresie gdy preferował ekspresjonistyczne krzywizny. Ale formuła klasycyzmu nie wyjaśnia przecież istoty tej twórczości. Ważne jest na przykład, że zasada symetrii i pewnej statyczności wynikła u Daszewskiego nie tyle ze szczególnej sympatii do jakiejś określonej stylistyki, ile z chęci oderwania się od ramy prosceniowej. Z tendencji zmierzającej do architektonicznego zaplanowania sceny, a więc do konstruowania dekoracji jako budowli wolno stojącej. Ta skłonność się potęguje, by przypomnieć choćby warszawski "Wieczór Trzech Króli".
Równocześnie jednak scenografia Daszewskiego była mocno zdynamizowana w ogólnym wyrazie i o tyle antyklasyczna, że za każdym razem bardzo subiektywna, jednorazowa. Zawsze też poprzez detal czy kompozycję w jakimś sensie ironiczna, złośliwa.
Mówi się także wiele o neorealizmie Daszewskiego, starając się nawet przy pomocy tej formuły zakwalifikować całą jego twórczość. Ale co ten neorealizm oznacza? Pisze się "realizm komponowany, synetyzujący". A przecież to co nazywa się tym jego neorealizmem było w sumie tworzeniem całości z dość zaskakujących elementów skojarzeniowych. Nie oglądałem lwowskich prac Daszewskiego, ale wiele z nich powtórzył w Warszawie i mogę powiedziać, iż najważniejsze w nich było zastosowanie właściwie po raz pierwszy zasady surrealistycznej zbitki. Słowo surrealizm też jest dzisiaj niewiele znaczące, a jeśli płodne - to raczej w sensie poetyki onirycznego bełkotu, psychologii marzeń sennych. U Daszewskiego poetyka ta była jakby zracjonalizowana. Istotą, właściwie pewnym novum nie stosowanym przez innych, było, iż w efekcie w scenografiach tego typu jawił się pewien układ dość abstrakcyjny lecz skomponowany z realiów, przedmiotów imitujących rzeczywiste. Całość zaskakiwała osobliwością zestawień. Oczywiście realia nie miały tutaj nigdy charakteru cytatu, co jest na przykład charakterystyczne dla dzisiejszej dość już stradycjonalizowanej poetyki surrealistycznej. Rzecz jasna, miał tu do powiedzenia coś i Daszewski - satyryk i często wszystko kończyło się na dowcipie - ale nie wyłącznie. W sumie wydaje się, że taka stylistyka, nie tylko u nas ale i w skali ogólnoeuropejskiej, poza Daszewskim nie występowała i pod tym względem jest on bardzo samorodny i na swój sposób do dziś imponujący. W tamtych latach nie mówiło się o kreacjonizmie, a była to scenografia bardziej kreacyjna niż formuły dzisiejsze, ponieważ stwarzała świat własny z elementów, z których każdy mając odpowiednik rzeczywisty był w jakiś sposób wymyślony. Nie był to więc tylko montaż poprzemieszczanych chaotycznie elementów skądś wziętych, ani też zwykła wydumka abstrakcyjna. Myślę, że najlepszym przykładem tej scenografii jest - poza tworzonymi wcześniej we Lwowie - Warszawski "Klub Pickwicka" z 1936 roku.
* * *
Pracy Daszewskiego przyglądałem się przez pewien czas z bliska, niejako "od wewnątrz" będąc jego asystentem w teatrze Polskim, Narodowym i Ateneum, z którym rozpoczął współpracę po powrocie ze Lwowa w 1932 roku. Dla mnie było to wejście do teatru, możliwość praktyki dla studenta, dla Daszewskiego pewna pomoc (tak dziś rozpowszechnionej instytucji stałych asystentów scenografa wówczas nie znano). Związek między nami był więc dość ścisły. Atmosfera pracy też była specyficzna, szczególnie w Ateneum. To był dziwny teatr. Nie pamiętam by mówiło się tam wiele (odwrotnie niż z Schillerem) na tematy założeniowe. Trudno więc było określić, gdzie był "mózg" tego teatru. Nie w sensie tworzenia zasadniczej koncepcji sceny, jej programu - tę posiadał Jaracz, ale gdy idzie o poszczególne spektakle. Byłem młody i zapewne nie do wszystkich rozmów dopuszczony, ale gdy wspominam próby, pamięć moja nie przywołuje żadnych zasadniczych dyskusji a raczej jakieś wskazówki szczegółowe. Może dlatego trudno wymierzyć, kto decydował o sukcesach kolejnych premier (oczywiście gdy słowo sukces odnosić nie tylko do kreacji aktorskich Jaracza), o ich randze. Pewne jest, że Daszewski wraz ze Stanisławą Perzanowską był w widoczny sposób rangi tej współautorem.
Nie mógł zresztą w tym czasie pracować tak jak lubił najbardziej. Ogromna ilość premier, niezwykle krótki czas na opracowanie i realizację projektu - wszystko to stało w sprzeczności z jego skłonnością do pedanterii, zaś liczne rozjazdy po różnych miastach i teatrach, żywot niemal awanturniczy nie zgadzał się z jego charakterem. A przecież właśnie tamten okres przyniósł prace najlepsze, najbardziej nowatorskie. Pośpiech zrodził choćby świetną scenografię do "Klubu Pickwicka". Daszewski miał wówczas bodajże grypę, leżał w domu z wysoką gorączką. Termin premiery był nieprzekraczalny. Latałem do niego do domu, on w gorączce gryzmolił projekty poszczególnych dekoracji i ja te świstki woziłem wprost do stolarni. Odsłon było mnóstwo; Szyfman musiał np. dla sporządzenia podestu natychmiast zatrudnić kilku stolarzy z miasta i projekt dostarczony wieczorem, na rano był już gotowy. No, oczywiście dziś taka rzecz byłaby nie do pomyślenia.
Może również dlatego, choć pracował w sposób bardziej ustabilizowany nie mógł się Daszewski w teatrze ostatnich lat do końca odnaleźć.
(Spisane na podstawie rozmowy)
JAN KOSIŃSK1