Trzy siostry w Teatrze Współczesnym
Gdy Mann wspomina o ironicznej naturze prawdy życia u Czechowa, dodaje, że Czechow nie ogranicza się do ironii, że wiele nie dopowiada w obawie przed deklaratywnością, dydaktyzmem. Sądzę, że postawę dramaturga komplikuje jeszcze nieustanna kontrola własnego dystansu, czujna nieufność wobec własnej, autorskiej wszechwiedzy. Skrzyżowanie tylu perspektyw sprawia, że sztuki Czechowa należą do najzdradliwszych w dziejach teatru, najbardziej opornych wobec wysiłków inscenizatora. Wielu wybitnych realizatorów uważa je w ogóle za niesceniczne.
"Trzy siostry" są bodaj z nich wszystkich najtrudniejsze. Najtrudniejsze m. in. dlatego, że najbardziej antydramatyczne. Nic się tu nie dzieje, lub ściślej - nikt tu nie działa. Wszystko staje się niejako samo. Do domu rodzeństwa Prozorowych przybywa obca kobieta, przyszła bratowa, Natasza. I oto "tak jakoś" rodzina się rozpada, rozprasza. Wszystkie inne wątki sztuki, a jest ich kilka, przebiegają w podobny sposób: ludzie giną, lub więź między nimi pęka "tak jakoś", bez udziału zainteresowanych. Żadnego oporu, żadnych walk w tym dziwnym dramacie nie ma, i nie jest to okoliczność uboczna, przypadkowa. Wyłączanie ludzi z życia odbywa się chyłkiem milczkiem, nie bardzo wiadomo jak - niby we śnie. Bohaterowie wydają się ustawieni na ruchomej platformie, na jej lewym skraju - najmłodsza Irina, na prawym - stary Czebutykin. Platforma przesuwa się, postacie zajmują kolejno miejsca swych poprzedników, którzy tymczasem zbliżyli się już do kulis. Przesyłają znaki, przekazują swą rozpacz i znikają za sceną, nie zrobiwszy w gruncie rzeczy ani kroku. Groteskowa niewspółmierność między szybkością przesuwania się platformy a nieruchomością, bezradnością, niedostosowaniem rozstawionych na niej figur została szeroko wyeksploatowana przez dramaturgię współczesną. Wyjaskrawiając barwy, których nie brak w "Siostrach", naciskając pedały, uderzając z uporem w jeden z licznych klawiszy, można by stworzyć tragikomedię przemijania o efektach nawet niepospolitych.
"Siostry" są istotnie sztuką prekursorską, której pośrednio niejedno zawdzięcza i surrealistyczna wizja i konstruktywistyczna groteska. Podciąganie jednak dramatu pod jeden ze współczesnych wzorców musiałoby spowodować (i powodowało nieraz) poszarpanie w strzępy misternej czechowowskiej tkaniny. Dramaty Czechowa bowiem są polifoniczne z samej swojej istoty, wieloproblemowe i wieloplanowe, utkane z wielu rozmaitych wątków, z wielu rozmaitych losów ludzkich. "Utkane" to chyba - jeśli chodzi o "Siostry" - określenie najstosowniejsze: postaci sztuki ani nie snują się samotnie, ani nie są zgrupowane wokół głównego bohatera. Niemal wszystkie zresztą są "główne". Ich perypetie, ich przeżycia sumują się, niby poszczególne etapy jakiejś syntetycznej biografii. Stanowią więc pewien układ, pewien logicznie skonstruowany system. Ta metoda wieloplanowego, jednoczesnego ukazywania rozmaitych obszarów życia, dodawania - i przeciwstawiania sobie - przyczyn i skutków, "odzwierciedlania" zmian zachodzących w postawach i racjach odpowiednio dobranych, pozornie niezależnych od siebie postaci stawia przed realizatorem dodatkowe trudności. Co powoduje autorem w doborze "zwierciadeł"? Dlaczego na przykład wprowadza do domu Prozorowych Wierszynina, Tuzenbacha? A dlaczego - Czebutykina? Sztuki Czechowa, jak wiadomo, "mają swoje losy", zmieniają się wraz z widownią. Kolejne pokolenia inscenizatorów dobierają do nich własne klucze.
Myślę, że kluczem Axera w warszawskich "Siostrach" są "straty" ponoszone przez wszystkich bohaterów, ich stopniowe lecz nieuchronne zbliżanie się do życiowego bankructwa. Garstka ludzi o wielkiej kulturze, otoczona przez mętny żywioł prowincjonalnego kołtuństwa, zdezorientowana, niedostosowana, ulega krok za krokiem procesowi destrukcji i uwiądu. Dwudziestoletnia Irina zapomina włoskich wyrazów, stary Czebutykin zapomniał "wszystkiego, wszystkiego"; Masza, utalentowana pianistka, która w tym mieście, gdzie nikt nie rozumie muzyki, skazana jest na zapomnienie swego kunsztu; Andrzej, zapominający swych wiadomości uniwersyteckich, i inni domownicy, uszeregowani są według stopnia swojej frustracji.
Taki dobór "klucza" narzuca konstrukcję sztuki w znacznej mierze odbiegającą od tradycyjnych MCHAT-owskich wzorców. W MCHAT-cie, jak wiadomo, osią spektaklu były dialogi Tuzenbacha z Wierszyninem. Nie darmo Tuzenbacha grał niegdyś Kaczałow, Wierszynina - Stanisławski. Odtwarzano jak najwierniej, z najwyższym samozaparciem kardynalne sprzeczności między psychicznymi predyspozycjami postaci a ich planami i marzeniami. Robiono to jednak w taki sposób, że w końcu widz nie chwytał czechowowskiej ironii w perorach romantyka Tuzenbacha o wielkim znaczeniu pracy, organicznej, ani w donkiszoterii Wierszynina, zwalczającego wymownie kwietyzm i pesymizm subiektywistycznej filozofii. MCHAT chciał wierzyć w świetlane wizje Wierszynina, w zbawczą siłę zapowiadanej przez Tuzenbacha burzy. A przecież dramaturg, obdarzywszy szczodrze obie te postacie miękkim, lirycznym wdziękiem, przeznacza im w gruncie rzeczy funkcje rezonerów i traktuje je, powiedzmy, nie zawsze "lojalnie".
Axer już przez samą obsadę ról podkreśla ironię Czechowa: na pierwszy rzut oka jasna się wydaje niezdolność Tuzenbacha - Koniecznego do długotrwałej, wytężonej pracy, widoczny jest dyletantyzm i pasywność Wierszynina - Bylczyńskiego. Inscenizator pomija jednak - być może słusznie - jeszcze jeden podtekst tych przydługich wypowiedzi: ich "autodyskusyjny" charakter, wyraźny wysiłek autora, by przekonać samego siebie, że jego rezonerzy mają rację. W spektaklu warszawskim rozmowy Tuzenbacha z Wierszyninem zostały wyciszone, sprowadzone do rangi salonowej causerie.
W rezultacie zarysowuje się wyraźniej warstwa psychologiczno-obyczajowa, rola obydwu postaci w losach rodziny Prozorowych. (Tuzenbach - Józef Konieczny jest trafnie dobranym partnerem Iriny - Marty Lipińskiej; zbliża ich temperament aktorski, rodzaj scenicznego wdzięku, młodzieńczej bezpośredniości, organicznego optymizmu. Mniej zharmonizowaną parę stanowią Wierszynin - Bylczyński z Maszą - Mrozowską. Bylczyński miał piękną aparycję carskiego pułkownika, zabrakło mu jednak nerwowej wrażliwości, muzykalności, która, jak sądzę, jest niezbędna dla partnera Maszy).
Tak polemiczne ujęcie filozofii utworu pociąga za sobą dość daleko idące skutki dla całego spektaklu. Niepostrzeżenie dla widza zostaje przekształcony genre sztuki: dziewiętnastowieczny antydramat pożegnania z przeszłością przedzierzga się w tragedię losu. Następują pewne przesunięcia we wzajemnych stosunkach bohaterów. Wyłaniają się niespodziewanie szanse awansu dla postaci Andrzeja Prozorowa. O ile wiem, nigdy przedtem do roli tej nie przywiązywano tak wielkiego znaczenia. Swoje wyeksponowanie w spektaklu warszawskim zawdzięcza ona nie tylko znakomitej grze Zbigniewa Zapasiewicza. Andrzej wprowadza do rodzinnego gniazda Nataszę, przednią straż tamtych - z zewnątrz. Jego upadek będzie najgłębszy, niejako pokazowy, idąc na dno pociągnie wraz z sobą siostry.
Co prawda miłość Andrzeja jest okolicznością przypadkową. Los bohaterów dopełniłby się i bez Nataszy. Stoją oni bowiem twarzą w twarz z Solonym, reprezentującym te same co ona siły, a nierównie lepiej uzbrojonym. Powierzenie roli Solonego Tadeuszowi Łomnickiemu wydaje mi się bardzo znamienne. Nikt bowiem inny nie nadałby jej chyba takiego charakteru. Łomnicki gra nie tyle zakompleksionego awanturnika i pojedynkowicza z lat dziewięćsetnych, ile nierównie bliższego naszym czasom chama, pociągającego za cyngiel rewolweru na dźwięk słowa "kultura". Solony, sztabskapitan, ćwierć-inteligent, niedoszły poeta i zbuntowany wandal, był w interpretacji Łomnickiego złowieszczy, niemal makabryczny.
Takie ujęcie treści spektaklu musiało oczywiście zaważyć na jego stylu. Stanisławski nie ufał modernistycznemu, romantycznemu charakterowi wizji dramaturga, wierzył natomiast w rzekomo marzycielski romantyzm jego filozofii życiowej. U Axera rzecz się ma odwrotnie. Scenograf (Ewa Starowieyska) po czechowowsku dyskretnie dorysowuje aluzje i przenośnie przedstawienia - reżyser ujmuje tę wieloznaczność w rytm trzeźwy i zdyscyplinowany.
Znakomicie został zorganizowany nastrój, lub raczej: nastroje warszawskich "Sióstr" - ostro skontrastowane, dynamiczne i dramatyczne, a utworzone niemal z niczego. Pajęczyna pękających koronek na ścianach, lampy wszędzie gdzie się tylko da w hermetycznie odizolowanym, nasłonecznionym wnętrzu; i oto w miarę jak patrzymy i słuchamy (w tekście wspomina się o kwiatach, nie widać ich na szczęście) mebelki mieszczańskiego salonu i jadalni przesłania wizerunek kruchej szklanej cieplarni zawieszonej w pustce nad grzęzawiskiem.
W akcie drugim scena jest szara. Zmrok, zimno. Deseń na ścianach wygląda jak szczeliny w starych murach. Jedyną intensywną plamą jest ciemnoczerwona, aksamitna suknia Nataszy, powiatowej Lady Makbet, operującej co prawda nie sztyletem lecz łokciami. Wszystkie światła koncentrują się na samowarze - symbolu kołtuńskiego dobrobytu - zagarniętym w głębi przez Nataszę. Barbara Drapińska zagrała ją jako małą, drapieżną mieszczkę, może nieco zbyt powierzchownie i komediowo, nie wnikając w groteskową złowieszczość postaci.
Akt trzeci - kulminacyjny. "Liryczny" Czechow piętrzy tu kataklizmy z siłą i rozmachem antycznego tragika. Miasto płonie. W rozgardiaszu i harmiderze żywiołowej klęski siostrom otwierają się oczy na nieodwracalność upadku całego rodu. Rzecz obywa się oczywiście bez koturnów i bez eurypidesowskiej łuny. Wystarcza zawężenie i zagracenie sceny, nagie światło żarówki pod sufitem, rozwarcie na oścież stuletniej szafy i wywleczenie z niej wszystkich wnętrzności, by powstał nastrój ruiny, jak w wigilię przeprowadzki, ucieczki.
W epilogu bezdomność, samotność, śmierć bliskich stają się już klęską dokonaną, realną. Napięcie jednak opada - u Czechowa męczarnie wyobraźni są zawsze najwyższą miarą doznań. Opustoszenie i rezygnację "dopowiada" wielka, pusta przestrzeń sceny i sterczący z boku ułamek muru z żałosnym strzępem starej koronki.
Realizatorowi przystępującemu do pracy nad Czechowem grozi, jak wiadomo, Scylla naturalistycznej szarzyzny lub Charybda impresjonistycznego sentymentalizmu. W samej strukturze frazy czechowowskiej kryją się niebezpieczne pułapki: słowa dramaturga odnoszą się wyłącznie do konkretnych, drobnych, codziennych spraw. W strukturze zdania Czechow oddaje jednak pierwszeństwo logice psychologicznej nad formalną, mowie wewnętrznej nad tradycyjnie konstruowanym, wyraźnie adresowanym dialogiem. Pauzy, podteksty prowokują aktora do pewnego rodzaju melodeklamacji. W warszawskich "Siostrach" rytm jest steatralizowany, ściśle i konsekwentnie odmierzony. Nie łamie jednak i nie głuszy tego, co jest tak ważne w poetyce czechowowskiej - ogólnego rysunku melodii.
Życie inteligentów rosyjskich na głuchej dziewiętnastowiecznej prowincji pokazane jest z należytym pietyzmem dla rzeczy, wydarzeń, tradycji - a przecież bez pedantycznego weryzmu. Tak na przykład Tuzenbach jest Niemcem z pochodzenia. Ten szczegół biograficzny miał pewne znaczenie dla dyskusji politycznych owych czasów. Kaczałow w MCHATcie był nawet ucharakteryzowany na barona Delwiga, poetę parnasistę z Puszkinowskiej plejady, którego niemieckie pochodzenie nie było tajemnicą dla czytelnika. Tuzenbach Koniecznego niczym zewnętrznie nie różni się od otoczenia. Unikając rozdrabniania się, zagubienia w charakterystycznych szczegółach, Axer pieczołowicie wypunktowuje linię groteski w "Siostrach". Groteska służy tu uwidocznieniu cierpienia, niewspółmiernego do małych sił człowieka.
Ten spektakl, przemyślany do końca, o jednolitym kształcie scenicznym, jest jednocześnie przedstawieniem aktorskim, w którym artyści grają z tak spontaniczną siłą, że kiedy Irina krzyczy w akcie III, wierzyć się nie chce, że będzie zupełnie tak samo szlochać nazajutrz, w następnym przedstawieniu. Nie ma tu statystów - nawet każde spojrzenie, każdy gest ukazującej się na chwilę i znikającej bez słowa pokojówki, Zofii Saretok, są wymowne i celne.
Centralne postacie "Sióstr" odznaczają się urzekającym podobieństwem rodzinnym. Niemniej są to zgoła odmienne charaktery i temperamenty.
Najstarsza Olga - Halina Mikołajska pierwsza wchodzi w smugę cienia. Już ekspozycja sztuki podaje zasadniczy ton tej postaci żyjącej wspomnieniami, wśród nieziszczalnych marzeń. Ona pierwsza wymawia słowo "śmierć" i pierwsza rezygnuje z powrotu do "Moskwy". Osią roli jest zawód nauczycielski: coś dydaktycznego jest w jej stosunku do rodzeństwa. Mikołajska nie zapomina ani na chwilę, że matkuje młodszym, w tym jest jej chluba i jej krzyż. Subtelnie wygrywa zachwyt i pobłażliwość dla dziewczęcej egzaltacji Iriny, niepokój o Andrzeja, dyskretnie usuwa się z drogi zuchwale witalnej Maszy. Jej sylwetka starzejącej się nauczycielki łączy przepisową sztywność z łagodnym i szlachetnym wdziękiem, właściwym Prozorowym.
Masza Zofii Mrozowskiej zarysowana jest w odmiennej fakturze - nic dziwnego, jest to jedyna indywidualność, jedyny gniewny człowiek sztuki; kontrast między kruchą sylwetką a energią i siłą jej buntu, gorzka maska, skąpe, ostre ruchy upodobniają ją do postaci niedostosowanych w sztukach współczesnych. Desperacka odwaga Mrozowskiej w roli Maszy, jej wstręt do dyplomacji obyczajowej, hazardowość buntu - przypominają Jenny z "Opery za trzy grosze". Koncepcja inscenizatora jednak - jak sądzę - nie pozwoliła jej podnieść "czarnej chorągwi" w trzecim akcie. W momencie, kiedy bohaterowie sztuki kolejno ponoszą klęskę, Masza - Mrozowska w zuchwałym porywie przyjmuje wyzwanie Wierszynina. Siła i odwaga, z jaką Masza w chwili najbardziej tragicznej podejmuje walkę o swoje prawo do życia, jest chyba najgłębiej optymistycznym akcentem dramatu. Mrozowska nie mogła tu w pełni rozegrać swojego duetu z Wierszyninem - zmieniłoby to bowiem ogólny charakter niewesołej metafory spektaklu.
Irina Marty Lipińskiej stała się jedną z rewelacji wieczoru. Koncepcja realizatora wyznacza jej centralne miejsce w przedstawieniu. Skupić jednak na sobie uwagę widowni, grając w takim zespole, mogła Lipińska tylko dzięki własnej świeżości i sile. Do uroków jej roli należy mimika, bardzo ekspresyjna i klarowna, żywość i bezpośredniość reakcji, rzadka u debiutantki pewność we władaniu dykcją i gestem.
Nie wydaje mi się jednak, by rola zasługiwała na podziw bez zastrzeżeń. Sądzę, że ufność Iriny, obchodzącej swe dwudziestolecie w rocznicę śmierci ojca, w otoczeniu sióstr, którym życie nie wróży wiele dobrego, jest zbyt "podlotkowata". Irina Lipińskiej jednak dojrzewa szybko. Już w owym słynnym "do Moskwy", zamykającym drugi akt, jest tęsknota, strach, powaga cierpienia, nie ma śladu łatwej naiwności.
Andrzej Prozorow umieszczony jest przez autora w punkcie przecięcia dwóch linii - tragicznei i groteskowej. Zbigniew Zapasiewicz połączył w sposób organiczny niezręczność i ociężałość niedołęgi życiowego z rozpaczą wrażliwego i zdolnego człowieka, skazanego na bierne kontemplowanie swojej porażki.
Najbliższy Andrzejowi jest Czebutykin, śmieszny, chwilami odrażający, "zbyteczny" starzec, rozumiejący lepiej niż siostry młodego Prozorowa, jego wyobcowanie, jego smutek. Los Czebutykina jest niejako dalszym ciągiem, końcowym etapem dziejów Andrzeja. Rysy groteskowe przesłaniała opustoszenie i rozpad osobowości tego lekarza alkoholika. Czebutykin Kazimierza Opalińskiego był groteskowym starym oryginałem, przejmująco samotnymi i tragicznie niepogodzonym z życiem. Scena, gdy Czebutykin, po śmierci pacjentki, której nie umiał uratować, myje ręce jak Piłat Poncki, płacząc nad zmarłą, nad sobą, jest jedną z najsilniejszych w spektaklu.
Teodorowi Kułyginowi, nauczycielowi gimnazjum, mężowi Maszy, wydzielona została w sztuce pusta przestrzeń między przyjaciółmi a wrogami Prozorowych. Zbyt ograniczony, by mógł się odizolować od strasznych mieszczan, zbyt dobry, by mógł się stać człowiekiem w futerale, Kułygin w interpretacji Henryka
Borowskiego jednocześnie wzruszał i irytował, był bardzo ludzki i bardzo odczłowieczony.
Fierapont i Anfisa mają zarezerwowane w "Siostrach" specjalne miejsce.
Anfisa pełni w sztuce rolę podobną do roli Firsa w "Wiśniowym sadzie". Postać niańki jest tu niezbędna dla ukazania moralnej atmosfery domu Prozorowych, jej sytuacja starej, patriarchalnie traktowanej sługi jest jednocześnie dokumentem społecznego oskarżenia. Stanisława Perzanowska prowadzi rolę ciepło, z prostotą i wdziękiem ukazuje zarówno przywiązanie do wychowanków jak zmęczenie wyczerpanej ciężkim życiem kobiety.
Fijewski w niewielkiej roli Fieraponta operował właściwie środkami beckettowskiej groteski. Umiejętność nadania ludzkiej marionetce rysów dobroci i miękkiego humoru, uczynienia z półżywego, ciemnego safanduły istoty zdobywającej sympatię widowni jest tajemnicą jego sztuki aktorskiej.