Pawie
Premier Rakowski popełnił poważny błąd. Jakąś tam tekę w nowym rządzie, przynajmniej skromną aktówkę, powinien zaoferować Krzysztofowi Jasińskiemu. Wykroić dla niego niewielki departamencik zajmujący się wyorywaniem reformy w betonie zarządzania naszą kulturą oraz sztuką. Jasiński nie jest wcale mniej przedsiębiorczy i energiczny od ministra przemysłu, choć jest tylko dyrektorem Teatru STU w Krakowie. Minister Wilczek jest ulubieńcem dziennikarzy i wiemy o nim prawie wszystko, także to, że po jego ogrodzie chodzą żywe pawie. Te egzotyczne ptaki w ogrodach zoologicznych i prywatnych służą do ozdoby. Funkcję uzytkową pełnią tylko w teatrze. Jak wiadomo, pawie pióra bywają tu rekwizytem koniecznym, na przykład w "Weselu" Wyspiańskiego. A także symbolem. Paw, niepozorny ptak z rzędu kuraków, lata ociężale, głos wydaje nieprzyjemny i krzykliwy, jednak kiedy chce się podobać, potrafi zmienić się w prawdziwe cudo. Nadyma się wtedy i rozkłada swój fantastyczny ogon niczym bajecznie kolorowy, migotliwy wachlarz. Zachwyca, przykuwa wzrok i uwagę.
Napis jest wyraźny, ogromne litery przykuwają wzrok i uwagę. Umieszczono go na Teatrze STU w alei Krasińskiego długo przed premierą. Miejsce jest ruchliwe, nieopodal dom towarowy Jubilat i jedyne chyba u nas zbudowane po wojnie kino Kijów. Alejami dzień i noc ciągnie istny potok samochodów, jest to bowiem arteria przelotowa. W Krakowie, wiadomo, zabytków co niemiara, zatem nie ma obwodnicy i nie można ominąć miasta. Tak więc z Warszawy do Zakopanego i Wrocławia, tam i z powrotem, sunie Alejami Trzech Wieszczów w kłębach ołowiowych wyziewów wszystko, co się porusza na kółkach. Od maluchów po wielkie TIR-y. I każdy, pieszy czy kierowca, musi przeczytać: "Jerzy Bińczycki, Jan Nowicki, Jan Peszek". Największymi literami. Nasi znakomici, popularni i wytrawni aktorzy występują w Teatrze STU w sztuce Paula Barza "Kolacja na cztery ręce".
Szczerze podziwiam Krzysztofa Jasińskiego. Nie za to, że umie robić reklamę. Nie nachalną, a skuteczną. Za rzutkość i elastyczność, rozumne wyczucie sytuacji i zdolność przewidywania. Swój teatr, niegdyś studencki, potem już zawodowy, po wielu sukcesach i chwalonych powszechnie przedstawieniach , zamienił trzy lata temu w Galerię Teatru STU. Organizuje wystawy plastyczne, prowadzi studio nagrań, studio aktorskie, no i teatr impresaryjny. Występują w STU niemal same sławy, aktorzy wielcy i mniejsi, ale zawsze znani i popularni. Z telewizji, z filmów, wywiadów, opisywani i obsypywani pochwałami. Często ponad miarę i obecne dokonania, ale to u nas normalne. Aktor raz uznany za więcej niż dobrego do końca życia nosi tę etykietkę niczym order albo łysinę. Każda kolejna rola w teatrze i telewizji musi być pyszna, niezależnie od tęgo, co tak naprawdę wyrabia na scenie i ekranie. W szeptanej opinii mówi się brutalne prawdy, w pisanej przeważa beztroska admiracja. Jakby ulubieńcy publiczności nie mieli prawa do porażki. Mają, wszak przydarza się to nawet geniuszom. Rzecz jednak w tym, jakiego rodzaju jest to niepowodzenie. I jakie są tego powody.
Sztuka Barza wymyślona jest sprytnie, napisana zgrabnie. Występują w niej: Jan Sebastian Bach, Jerzy Fryderyk Haendel i lokaj Haendla, niejaki Schmidt. Lubimy podpatrywać wielkich ludzi w ich dniu powszednim, odkrywać małości i słabostki. Haendel jest światowcem. elegantem i kosmopolitą, ma sławę i pieniądze, bywa na królewskich dworach. Bach to skromny, prowincjonalny kantor w nicowanym surducie, obarczony gromada niesfornych dzieci. Jeden rozkłada pawi ogon, aby olśnić prostaczka, drugi wartości sztuki przenosi ponad blichtr światowego życia. Ale obydwaj są wielkimi artystami obdarzonymi talentem, który naprawdę błyszczy, a nie tylko pełga.
Oto trzej wyśmienici aktorzy Starego Teatru spotkali się poza macierzystą sceną w gościnnym Teatrze STU, u Krzysztofa Jasińskiego. To spotkanie powinno skończyć się sukcesem. Przedstawienie wyreżyserował Jasiński i zrobił wszystko, żeby nas poruszyć i olśnić. Nie wiem, czy aktorzy pozwolili mu choć trochę poreżyserować, czy też zdali się na własną, nie kontrolowaną inwencję. W każdym razie oprawił ich godnie i wystawnie, nie szczędząc kosztów.
W przedstawieniu występują: kolacja, Jerzy Bińczycki - artysta skromny, Jan Nowicki - artysta światowy i Jan Peszek - lokaj. Przede wszystkim jest kolacja. W pudłach dwóch fortepianów ustawiono półmiski i wazę z dymiącą zupą. Na półmiskach szparagi, różowiutkie plastry szynki i wędlin reglamentowanych, ostrygi, homar i karczoch. Ostrygi są teatralne, choć jadalne, homar chyba sztuczny. Reszta prawdziwa. Wystawność, a nade wszystko obfitość nam, zabiedzonym zjadaczom kartkowej rąbanki, znana jeno z literatury, wspomnień pradziadków i z kina. Podczas przerwy co bardziej podejrzliwi widzowie pchali ukradkiem paluchy w te egzotyczne specjały Niewierni! Efekt potężny, nieco nostalgiczny. Nic to, myślimy sobie, homar homarem, a prawdziwa uczta dopiero przed nami. Orgię kulinarną zaćmi orgia talentów naszych aktorów. Znamy ich przecież, wiemy co potrafią. Jak lekko, finezyjnie umieją rozgrywać niuanse dialogu, subtelnie i cienko podawać dowcip, wydobyć podtekst, nadać mu głębię i znaczenie, wycieniować postać delikatnie a wyraziście, aby migotała kolorami, mieniła się bogactwem barw i uczuć, nałożyć na nią formę i piętno własnej osobowości. O naiwni!
Ulubieni nasi aktorzy na scenie Teatru STU toczą ciężką i wytrwałą batalię. Pokonać kolegę, przeskoczyć homara z butaforki, wydusić z publiczności brawka, szmerki i perlisty chichot. Okładają się więc grepsami, wodzą na chwyty, szermują minami, atakują błazenadą, szarżują bez umiaru i litości. W tej rąbaninie niechętnie bierze udział Jerzy Bińczycki. Usiłuje grać Bacha oszczędnie i spokojnie. Ale Bińczycki jest aktorem który po prostu nie umie szmirzyć. Tego talentu Bozia mu nie dała. Jego siłą jest prawda i powściągliwość. Ton tej smętnej i wręcz wulgarnej przepierance nadaje Jan Nowicki. Rzecz tym bardziej przykra, że Haendla mógł zagrać wybornie. Ma po temu warunki, wielką łatwość techniczną, no i talent. Doprawdy przykro patrzeć, jak rozmienia go va drobne, błahe efekciki zatraca w niewybrednym błaznowaniu. No i znowu wypina pupę, choć znamy to już z ,Płatonowa". Jan Peszek robi, co może, aby dotrzymać kroku koledze. A że może dużo, oj dużo, więc zgrywa się do obrzydliwości.
"Kolacja na cztery ręce" jest przedstawieniem żałosnym i zasmucającym. Zapewne nie warto byłoby o nim pisać, gdyby nie to, że w czasach biedy naszego teatru i haniebnych pensji aktorów imprezy takie będą coraz częstsze. Już są. Znani artyści grać będą w małych, efektownych, zwykle błahych komedyjkach, przygarniani przez impresariaty, agencje, ajencje i spółki. Z kapitałem. I ograniczoną odpowiedzialnością.
Przedstawienie mogło być sukcesem artystycznym. I jest sukcesem. Kasowym i finansowym. Nie wiem co hoduje Krzysztof Jasiński. Na swoim teatralnym biznesie zarabia na pewno mniej niż na produkcji nieszczelnych uszczelek, pękających pasków klinowych czy smurfów. A trzeba mieć dobytek trwały, aby po nim mógł biegać żywy inwentarz. Zwłaszcza egzotyczny.
Nieopodal Teatru STU jest zakole Wisły. Od lat zimują tu łabędzie. Przepiękne, królewskie ptaki pływają w lepkiej mazi, którą z przyzwyczajenia nazywamy królową polskich rzek. Umazane smarami, dokarmiane przez przechodniów. Żałosne, choć nadal wspaniałe. Jak nasz teatr. W przyszłości, w przyszłości.