Moda na teatr intymny
Budowanie teatru trwa dłużej niż moda teatralna. Gdy Kielcom przed laty marzył się reprezentacyjny budynek teatru, najwybitniejsze krajowe sceny tworzyły właśnie świetność, polskiego teatru. Był to okres rozkwitu teatru inscenizatorskiego, w którym szczególną rolę odgrywał twórczy reżyser. Prócz teatrów zawodowych ciekawość świata wywoływały wówczas sceny studenckie, plastyczne oraz poszukiwania teatralne Jerzego Grotowskiego. Lata 70 łatwo dziś nazwać światowym sukcesem polskiego teatru - teraz, gdy ciężko skompletować zestaw przyzwoitych artystycznie pozycji na którykolwiek z licznych festiwali teatralnych. Przed kilkunastu laty polska geografia teatralna była też bogatsza; obok "etatowych" scen wiodących zawsze warto było zawadzić np. o Kalisz.
Ówczesny teatr, chociaż szanowany w świecie, prowadził skromną, krajową działalność, pracując na dzisiejszy wyjazdowy rozmach. Obecnie teatralnych wyjazdów zagranicznych jest dużo, co niestety nie oddaje prawdy o jakości współczesnych inscenizacji. Obecność polskich scen na międzynarodowych festiwalach to raczej odcinanie kuponów od osiągnięć minionej dekady. Wielkość polskiego teatru inscenizatorskiego, jak na razie, w odwrocie.
Ostatnie sezony wskazują natomiast na silną, stale rosnącą pozycję mało obsadowych sztuk, w których występują znani i uznani, aktorzy. Model taki wprowadziła na krajowy rynek poznańska Scena na Piętrze, szybko znajdując naśladowców. W ubiegłym roku doczekaliśmy się, z kolei w Trójmieście, pierwszego polskiego teatru prywatnego. Niedawno Teatr STU, przez lata trwający w agonalnej twórczo kondycji, stał się sceną impresaryjną. W niewielkiej siedzibie siłami krakowskich aktorów wystawiane są pozycje, uczciwie mówiąc, efektowne. Co wieczór przed teatrem kłębi się tłumek widzów liczących na zakup drogich, a od dawna nieobecnych w kasach biletów. Widz skłonny jest zapłacić 1500 zł za 2-godzinne, kameralne obcowanie z gwiazdami. Może ma już dość moralizatorstwa, wszelakich nauk, może szuka relaksu w najlepszym wydaniu? Słynne nazwiska zwykle gwarantują przyzwoity poziom. Oto np. w "Kolacji na cztery ręce" Paula Barza prezentuje się widzom tercet. Jerzy Bińczycki, Jan Nowicki, Jan Peszek. Kanwę sztuki stanowi spotkanie (do którego nigdy, nie doszło, choć mogło) bogatego światowca Haendla i ubogiego prowincjusza Bacha. Dyskurs dotyczy ceny sławy, talentu i kompromisu twórczego, zazdrości o sukces wreszcie. W przystępnej intelektualnie formie, powracają problemy znane z "Amadeusza", gdzie swoisty pojedynek toczyło również 2 muzyków: Mozart i Salieri.
"Kolacja..." jest pojedynkiem tyleż na muzykę i słowa, co na... smakowite dania. W przedstawieniu występują bowiem autentyczne, wyszukane potrawy, którymi Haendel usiłuje oczarować i upokorzyć gościa. Konsultantem przy ich komponowaniu był szef "Jednego dania" z "Przekroju", a niektóre smakowitości docierają na scenę wprost z zagranicy, np. karczochy - warzywo, którego listki wysysa się, uprzednio maczając w sosie. Na "Kolacji" były też ostrygi, ślimaki i zupa z nadmiarem tymianku. Uczta odbywała się wprost z... fortepianów - atrap, które kryły w swoich wnętrzach zimny bufet i dymiącą zupę. Reżyser Krzysztof Jasiński, oczywiście, wykorzystał w przedstawieniu muzykę obu kompozytorów, a muzyczny koncert na łyżki, przelewające się płyny itp. długo pozostanie w pamięci widza.
Przyszła oto moda na intymność teatralną. Widz dobrze czuje się w niewielkich salach. Aktorów chce obserwować z bliska, a nie przy pomocy lornetki. Oczekuje tekstu błyskotliwego i atrakcyjnie ze sceny podanego. Uwielbia efekty teatralne (w "Kolacji" klaśnięciem w dłonie zapalają się świece zdobiące wyszukane menu). Działa na niego magia znanych nazwisk. I tego wszystkiego oczekuje obecnie od teatru. Dobrze byłoby, aby przy okazji dyskusji na temat zagospodarowania kieleckiego kolosa, wziąć pod uwagę gust publiczności i alternatywę impresariatu artystycznego.