Proces Rodiona Romanowicza
Gościliśmy w stolicy gdański Teatr Wybrzeże. To dobry teatr. Dawno już minął artystyczny impas tego zespołu, w tej chwili Teatr Wybrzeże znów - jak w pierwszych latach po wojnie - notować wypada w górnej części tabeli teatralnych poczynań. Kilkuletnia praca Zygmunta Hübnera dała oczywiste i piękne wyniki. Do dobrych wspomnień z Teatru Wybrzeże (takich jak inscenizacja "Niepogrzebanych", jak "Szewcy") doszły nowe, świadczące o zdrowym rozwoju teatru trójmiasta. Chcę się w kilku słowach zatrzymać nad pokazaną przez gdańszczan w Warszawie "Zbrodnią i karą" Dostojewskiego. Hübner, jako autor opracowania tekstowego, tak samo jak swoją reżyserią i inscenizacją, zaskoczył nas tu wyjątkowo ciekawym wieczorem teatralnym.
Zaskoczył, gdyż adaptacja powieści, i to wielkiej powieści, mało rokuje szans na stworzenie spoistego dzieła dramatycznego. Tym bardziej adaptacja powieści tak wiele razy jak "Zbrodnia i kara" teatralnie ogranej. Hübner dokonał podwójnej sztuki: skoncentrował dobry, zwarty tekst, sprawnie przymierzył go do sceny. Jeżeli mówię o tekście, że dobry, to mam na myśli nade wszystko jego walory dramaturgiczne - o bardzo bowiem ważne momenty jego zawartości wypadnie się spierać z autorem adaptacji i reżyserem.
Hübner nie próbował - oczywiście - wyczerpać całej problematyki społecznej i moralnei, która w różnych pokładach i w bardzo osobliwych uwikłaniach przerasta fabułę powieści Dostojewskiego. Ani to by było możliwe, ani dla wersji teatralnej potrzebne. Wersja Hübnera rezygnuje całkowicie z pewnych wątków powieściowych, znika np. bez śladu matka i siostra Raskolnikowa, znika Łużin, Swidri-gajłow. Inne role zmieniają proporcje, jak np. postać Soni, w powieści niesłychanie ważna, u Hübnera jest w gruncie rzeczy tylko postacią epizodyczną. I to dzieje się, jak sądzę, nie przypadkowo, ale wynika konsekwentnie ze skupienia całej uwagi, "całego światła", na postaci Rodiona Raskolnikowa. W powieści wspomniana przed chwilą Sonia jest jednym z tych momentów w życiu duchowym Ra-skolnikowa, które nim głęboko wstrząsają; przetwarzają jego osobowość. U Hübnera jest on dość szczelnie impregnowany od wpływów zewnętrznych, w gruncie rzeczy nie zmienia się do końca, broni swej racji do ostatniej kwestii - a że nie ma tej racji, jak by na to z punktu widzenia moralnego, czy nawet tylko zdroworozsądkowego patrzeć, więc o to do Hübnera pretensja. O tym za chwilę; patrzmy teraz na scenę.
Raskolnikow Rodion Romanowicz, były student, jest tedy centralnym, zdecydowanie wyeksponowanym we wszystkich planach bohaterem. To przede wszystkim zapewnia tekstowi i widowisku Hü-bnera zwartość, konsekwencję kompozycyjną i ideową. Edmund Fetting z rzetelnym sukcesem wywiązał się z tej wielkiej roli, jego sugestywna, surowa celowo gra jest bez wątpienia nieodłącznym składnikiem sukcesu artystycznego tej inscenizacji. Grać histeryka, marzyciela i monomana, ściganego przez zjawy zamordowanych i przez policję - i nie nadużywać ekspresji gestu, nie wskakiwać w naiwne efekty - to tak samo świadczy o pewnej ręce reżysera, jak o znacznej dojrzałości młodego przecież aktora. Ten sugestywny i ponury Raskolnikow postawiony jest na scenę konstrukcji syntetycznych, nie w pełne, realistyczne wnętrze i plenery, lecz w sygnalizowane konturem i meblem ,,miejsca" jego dramatu. I reżyser, i Ali Bunsch, scenograf gdańskiej "Zbrodni i kary", zaznaczyli tylko historyczne i społeczne tło akcji, celem tej akcji nie był pokaz panoramy Petersburga z r. 1865. Celem był dramat Raskolnikowa, zbuntowanego przeciw światu, mordercy "dla idei", osaczonego potem przez policję, do końca przecież przekonanego wewnętrznie, że wobec zbrodni ustrojów i władz miał on prawo do protestu, do wyjścia poza ramy konwencjonalnej moralności regulowanej przez prawo. Wydaje się, że razem z brakiem dokładniejszego, szczegółowego tła historycznego temat dramatyczny Raskolnikowa pod ręką Hübnera nabrał sensu ogólniejszego, stał się jakąś metaforą problemu: człowiek, świat, zbrodnia. Z taką ogólną intencją bardzo dobrze zagrała oszczędna, surowa konstrukcja (przypomniała nam awangardowe boje Dejmka) dwóch pięter sceny. Z takim nieco usymbolicznionym Raskolnikowern, człowiekiem protestującym i ściganym, doskonale godziło się ekspresyjne operowanie światłem, tak samo jak bardzo udane skojarzeniowe efekty akustyczne. Na szczególniejsze podkreślenie zasługuje mistrzowstwo, z jakim Hübner stosował grę czarną sylwetą, cieniem, jak często z banału światła punktowego rezygnował na rzecz światła z kulis. Toteż w tym spektaklu można wyłapać kilka istnych klejnotów roboty inscenizacyjnej, a scena, w której teatralnie Hübner materializuje widzenia gorączkowe Raskolnikowa, słusznie wywołała entuzjazm widowni. Ze składnicy scenicznych chwytów ekspresjonizmu wydobył Hübner to wszystko, co mu było potrzebne dla jego czarno-szaro-żółtej sceny akcji Raskolnikowa. I dziedzictwo ekspresjonistów pokazało się naszym oczom żywe, celowe, jakoś o dziwo świeże... widać zależy wszystko od ręki, która machinę teatralną puszcza w ruch.
Akcja tej "Zbrodni i kary" grawituje ku monodramie nie tylko dlatego, że wiele tam monologów Raskolnikowa. Oto nawet obszerna rola sędziego Porfirija Pietrowicza - pięknie zagrana przez Tadeusza Gwiazdowskiego - usuwa się na plan drugi. Nic dziwnego, gdyż Rodion Romanowicz Raskolnikow nie ma w tej sztuce dramatycznego kontrpartnera, walczy w gruncie rzeczy z jakimś majakiem losu, z ogólnym urządzeniem życia na ziemi. To robi oczywiście w głębi swojej wzburzonej i zgorączkowanej duszy, w życiowej praktyce umyka przed władzami śledczymi po żałosnym, bezsensownym zabójstwie rabunkowym na dwu kobietach. Chcę z góry powiedzieć, że w małym stopniu idzie mi o to, o ile niewierne wobec powieści jest Hübnerowskie heroizowanie problemu Rodii Raskolnikowa. Ma Hübner prawo wyboru, eliminacji, ma prawo nad mechaniczną wierność przedłożyć prawa sceny i własne rozumienie tak "zbrodni" 23-letniego mordercy z "ideowej" kalkulacji, jak i "kary".
U Dostojewskiego, wiadomo, kara sądowa to tylko zewnętrzna, bynajmniej nie decydująca sprawa - Raskolnikow u Dostojewskiego jest żałosnym przykładem epigonizmu wobec romantycznych teorii "geniusza" i jego specjalnych w społeczeństwie praw. Jest u Dostojewskiego Raskolnikow także żałosnym przykładem (dydaktycznym, moralizatorskim, a jakże) praktycznego funkcjonowania charakterystycznych już dla drugiej połowy zeszłego wieku teorii "nadczłowieka". Myślenie tego młodzieńca fałszywe, chore, egoistyczne, dalekie od żywej prawdy, cała powieść pokazuje etap po etapie rozkład i wymyśloną fikcyjność jego "idei", pokazuje, jak jego rozbita dusza nawraca ku światłu, jak poprzez pokorę i cierpienie dojdzie on do prawdy. Tyle moralizator i konserwatywny dydaktyk Dostojewski. Powtarzam, mało istotne, o ile Raskolnikow u Hübnera jest różny od powieściowego pierwowzoru, mniejsza też, o ile wielka powieść Dostojewskiego jest pośrednim paszkwilem na ruch rewolucyjny jego czasu - o ile zaś jest genialną analizą degeneracji inteligenckiego, teoretycznego i schematycznego myślenia społecznego. Mniejsza o to. Kim jednak jest Raskolnikow w tekście Hübnera?
Niepokojąca to figura - właśnie moralnie niepokojąca. Raskolnikow u Hübnera, między innymi dzięki swemu centralnemu ustawieniu w kompozycji sztuki, jest wywindowany na wysoką górę romantycznego patosu. Tak, jest mordercą, zabił "wesz" lichwiarkę może i niepotrzebnie, ale przecież cóż to jest wobec ogólnej nieprawości ustrojów, wojen, sądów i policji... bardzo łatwo ten młody schematyk osobistej "wolności" rozprawił się z problemem moralnym, odpowiedzialność przerzucił na historię, na ciemne siły, które go osaczają. I w ostatnim słowie jeszcze miota oskarżenia, stoi dalej na swojej romantycznej górze, jest tym niedocenionym przez ludzi geniuszem, jednocześnie zaś jest ofiarą wytoczonego przeciw jego indywidualności "procesu" - proces się toczy, ale on się nie podda, duchowo będzie niepodległy. To bardzo dzielnie; ale czy Rodia Romanowicz ma prawo być dziedzicem romantycznych Prometeuszów, Faustów i Konradów? Czy ma prawo być prekursorem niewinnego, zgniecionego przez Nieznane Józefa K. u Kafki? Prometeusze ludziom chcieli dać światło i ogień - Józef K. będzie rzeczywiście ofiarą bez winy. Natomiast R. R. Raskolnikow jest małym, głupim chłopcem, szarpie go głód, ambicja, psychiczne zwyrodnienia bezczynnego "wmyślania w siebie". Jego chory egocentryzm jest groźny dla otoczenia, nie tylko dlatego, że potrafi ukradzionym toporem podziabać paskudną staruszkę lichwiarkę. Ten człowiek nie ma prawa moralnego oskarżać, nie ma prawa ostatniego słowa. Mały to człowiek, dusza zabłąkana, jego "idejki" to papier, krzykliwe frazesy. Tyle o moralnym niepokoju, który wywołuje nie tylko zakończenie pięknego przedstawienia artystów z Gdańska.