"Portret"
Sztuka ta jak podpowiada sam Mrożek jest rozrachunkiem autora z przeszłością. Autora ale także jego rówieśników, którzy tuż po wojnie jako dwudziestoparoletni obywatele naszego kraju stanęli przed wyborem akceptacji lub niezgody na nowy porządek; afirmacji lub buntu wobec niego. Rozrachunek pokoleniowy Mrożka przeprowadzony został z perspektywy lat 60-ych, choć ma on oczywiście pewne cechy pozwalające na uogólnianie naczelnego problemu: determinacja losów ludzkich spętanych chorymi warunkami społeczno-politycznymi.
Sztuka Mrożka jakkolwiek niewolna od skaz i drobnych grzeszków (zbędna gadatliwość, retoryczna powierzchowność, trącający o tani patos finał), jest utworem frapującym: tematycznie, konstrukcyjnie, a także anegdotycznie (pomysł upersonifikowania wyrzutu sumienia). Trudno się więc dziwić, że zainteresowała teatry. Nie tak dawno odbyła się w Warszawie premiera "Portretu" w reż. K. Dejmka z kreacjami J. Englerta i P. Fronczewskiego. Teraz mamy "Portret" także w Krakowie.
Spektakl reżyserowany przez Jerzego Jarockiego zaczyna się imponującym efektem plastycznym. Obraz (którego nie chcę opisywać żeby nie psuć przyjemności potencjalnym widzom) jest świetnie pomyślany jako obiekt estetyczny, ale także jako lakoniczne i precyzyjne wyłożenie tezy autora. Jest wreszcie ta króciutka, rozgrywająca się bez słów scenka znakomicie wpisana w styl popularnych satyrycznych rysuneczków Mrożka. (Warto tu dodać, że scenografia jest w ogóle mocną stroną tego przedstawienia.)
Zachwyt pierwszą sceną nie trwa jednak przez cały spektakl. "Portret" w Kameralnym na pewno nie jest najwyższym osiągnięciem ani tego teatru, ani samego reżysera. Przede wszystkim choć niezaprzeczalnie świetnie i precyzyjnie pomyślany pod względem budowy i rozplanowania kulminacji, kuleje niestety z powodu nie zawsze właściwej gry aktorów oraz związanych z tym faktem zakłóceń dynamicznych i stylistycznych.
Chwiejna linia dynamiczna to głównie wina pań. Ich nieciekawe i bezbrawne sylwetki nie są w stanie zrównoważyć ekspresji partnerów. Szczególnie dotkliwym brakiem jest bledziutka, drewniana Oktawia (D. Maksymowicz). I trudno byłoby szukać winy w materiale, tłumaczyć, że po prostu role kobiece nie są tak dobrze napisane jak męskie (że pełnią w tej sztuce ważną rolę dowodzi nawet - wydrukowany jak na ironię w programie spektaklu - esej E. Morawiec). Rezultat jest taki, że gdy pojawiają się panie (a zwłaszcza gdy są sam na sam ze sobą: zasadnicza, podprowadzająca do finału scena spotkania Oktawii i Anabelli) napięcie natychmiast siada...
A zakłócenia stylistyczne? Chodzi tu o rozdźwięk między grą głównych bohaterów. Dla Jerzego Radziwiłowicza rola Bartodzieja to najwyraźniej kolejny etap eksperymentu warsztatowego. Ten bardzo wrażliwy i pracowity artysta próbuje wypracować model specyficznego aktorstwa opartego na formie. Próbuje perfekcyjną techniką skryć lub wręcz zastąpić naturalne emocje. Nie chcą polemizować z ambitnym eksperymentatorem (zwłaszcza że nie osiągnął on jeszcze, zdaje się, pożądanego efektu). Jedno jest pewne: pięść bardziej pasuje do nosa niż styl spętanego techniką Radziwiłowicza do spontanicznej ekspresji partnerującego mu Treli.
Jerzy Trela jest w tym spektaklu świetny: jako groteskowa zjawa - wyrzut sumienia oraz jako realny już, tylko udający cynicznego, bo w gruncie rzeczy patetycznie żarliwy Anatol. Najlepsze sceny tego spektaklu (np. wizyta u psychiatry, pakowanie się Bartodzieja, wywoływanie ducha Stalina) - zawdzięczają przede wszystkim jemu właśnie swoją wysoką jakość.