Nowe "Dziady" w Dramatycznym
OSTATNIMI czasy zdarzało mi się rozpruwać niedopałki, traktować je miodem, wodą i alkoholem, a następnie wypiekać. Daje to całkiem znośny tytoń, a proceder podpatrzyłem kilkadziesiąt lat temu u swojego ojca. A więc nauki sprzed lat prawie czterdziestu mogą się w Polsce przydać - o czym z niejaką melancholią rozmyślałem na spektaklu Mrożkowskiego "Pieszo".Spektakl zrobił karierę w wersji krakowskiej przez, tegoż reżysera - Jarockiego przeniesionej do Warszawy. Podobno wersja krakowska była jeszcze lepsza - nie wiem, myślę, że i warszawska była znakomita.
Snujące się polskie cienie - dobra, zła, dziwaczne na błotnistej równinie (podobno krakowskie błoto było bardziej lepkie) w nie kończącej się, czy też raczej kończącej się właśnie okupacyjnej nocy spotykają się wreszcie nad kotłem (ustawcie w środku kocioł wódki), choć wódka jest raczej w krążących litrówkach. Jest to niby wesele, lecz takie, w którym słychać jęki "pana młodego" zarzynanego właśnie długo tępymi nożami - bądź to esesman, który po prostu młodą zgwałcił (Joanna Pacuła). Dziecko zresztą urodzi się lada chwila. Najniezwyklejszy uczestnik wesela - Superiusz, coś jakby Witkacy grany przez Holoubka, umiera, odchodzi z grajkiem-tru-pem-chochołem (Krzysztof Gosztyła) w scenie bardzo z Malczewskiego. Więc jest to wesele - chrzciny i stypa zarazem, sytuacja syntetyczna, wielofunkcyjna, rozpaczliwie smutna, drwiąca niewesołą drwiną - jakże w ogóle mało jest w tym Mrożku zabawy!
Jest to w ogóle szczególny teatr zbudowany z aluzji, odniesień, niedopowiedzeń. Doskonale zrozumiały w Polsce - w jakim stopniu przemówiłby do innego widza? Tu w każdym razie komentarza nie wymaga. Chociaż... W jednym z najbardziej widomych epizodów narasta łoskot pociągu, który gdzieś niewidoczny przelatuje i cichnie. Koniecpolski w "Polityce" (w bardzo skądinąd dorzecznej recenzji) pisze mniej więcej, że oto "jeszcze jeden pociąg, do którego nie udało się Polakom wsiąść". A tymczasem rzecz w tym, że po przelocie pociągu widma odzywa się melodia "Miasteczka Bełz" i rozumiemy, dokąd i kogo ten pociąg śmierci wiezie... Tak, tym razem nie wsiedliśmy, co będzie razem następnym?
Czy jedynym naszym dobrem są tylko te widma, ten wiekuiście już grający Chochoł? Chyba nie. Pośród dobrych i złych - Blumenfelda, Gołasa, Kondrata, Krajewskiej i Decównej (trudno, trzeba tu przepisać po prostu całą listę aktorów) błąkają się ojciec i syn, czyli Zapasiewicz i Konrad Łatacha, najznakomitsi wśród znakomitych. (Łatacha zresztą jest i podobny, i nieco podcharakteryzowany na samego Mrożka). Dla nich i ta noc duchów, i wszystko, co po niej nastąpiło, kończy się przesłaniem "Idziemy" - jedynym właściwie polskim wiatykiem, przesłaniem i nakazem. Czyż możemy go nie przyjąć? Cóż innego nam pozostaje?
Ileż to lat temu wydziwiano nad Mrozkiem, że szarga i kala świętości, przypisywano mu Bóg raczy wiedzieć jakie przewrotne intencje. Cóż, z perspektywy lat wydaje się to niezbyt poważne. Zawsze zresztą było oczywiste, że Mrożek może istnieć jedynie jako antyteza romantycznej sytuacji. Tyle że dziś nie jest to już antyteza, lecz kontynuacja. Prześmiewca dał najbardziej przejmujące z polskich odwiecznych i współczesnych misteriów. Trudno zresztą, tego nie zestawić z niedawnym "Vatzlavem" w reżyserii Dejmka. Widzowie obu spektakli przyznają pierwszeństwo Jarockiemu, a poza tym wolą "Pieszo" od "Vatzlava". Nie wydaje mi się jednak, aby w takim zestawieniu był cień sensu. Oba dramaty są bardzo różne, podobne tylko swoim smutkiem i lekceważeniem tradycyjnej fabuły.
Właśnie. To już nie jest tylko sprawa Mrożka. Rozsypywanie dawnej spójności na sceny, budowa z aluzyjnego fragmentu, to rzecz w teatrze polskim mocno już ugruntowana i właściwie dalej narastają-ca. Już nawet mniejsza o tradycje Witkiewicza. Ale wystarczy sobie przypomnieć teatr Różewicza, Gombrowicza, Grotowskiego, aby zdać sobie sprawę, że zachodzi jakaś generalna przemiana. A dalej: przecież ma to swoje pendent w rozsypywaniu się powieści, w konsekwencjach dla prozy, jakie wypływają z praktyki choćby Buczkowskiego i Parnickiego. Z tym że eksperyment teatru wydaje mi się naturalniejszy, może dlatego, że niezbyt tu daleko do plastyki, która nie musi być sztuka mówiącą. Niezależnie od tego, czy "Pieszo"' jest początkiem, środkiem cży też końcem jakiejś drogi, boleśnie prawdziwe jest to, że to ciągle ta sama droga przez noc i równinę błotnistą, która kiedy indziej lepi się jeszcze bardziej....