Sen o Bezgrzesznej
Doczekaliśmy się wreszcie tej premiery, przygotowywanej długo i mozolnie. "Sen o Bezgrzesznej" zainscenizował w krakowskim Teatrze Starym - Jerzy Jarocki. On też był współautorem scenariusza, ułożonego współ nie z Józefem Opalskim "na podstawie tekstów Stefana Żeromskiego, dokumentów epoki i cytatów literackich".
CAŁE przedsięwzięcie, związane bezpośrednio z problematyką 60-lecia, miało syntetyczny zamysł. Stanowiło próbę ogarnięcia najbardziej ważnych doświadczeń naszej dwudziestowiecznej historii, wyznaczających drogę do niepodległości. "Sen o Bezgrzesznej" to przecież sen o ojczyźnie. Autorzy scenariusza chcieli dać nie tylko rekonstrukcję autentycznych zdarzeń, ale coś więcej, zapis polskich wyobrażeń, kompleksów i mitów, stanu polskiej świadomości. Starali się przy tym wykorzystać różne konwencje i możliwości narracji scenicznej - od obrzędowej ekspozycji poprzez dramaturgię teatru faktu - aż po kabaretowy finał.
Widowisko zostało zresztą tak skomponowane, że zobaczyć je w całości w ciągu jednego wieczoru - nie sposób. Akcja rozgrywa się bowiem w różnych salach, chwilami symultanicznie i wtedy publiczność dzieli się na dwie części, z których każda ogląda inny fragment przedstawienia. Sceny dziejące się równolegle są jednak w tej konstrukcji ogniwem niejako wymiennym, spełniają podobną funkcję, podwójnie tylko egzemplifikując zawartą w scenariuszu sferę znaczeń.
Taki sposób inscenizacji stanowi swego rodzaju novum, w pewnym stopniu bulwersuje publiczność. Oczywiście nic w tym złego. Ale wartość samego pomysłu wydaje się dość problematyczna. Jest on tylko chwytem, nie rozwiązaniem, wynikającym organicznie z artystycznego kształtu widowiska. Jego scenariusz przy pozorach bogactwa odznacza się nadmierną niejednolitością. Widać w nim niejedno pęknięcie.
Znacznie ciekawsza tekstowo i realizacyjnie okazała się pierwsza część spektaklu. Układa sie ona w klarowny ciąg obrazów, zróżnicowanych w tonacji, ale wyraźnie podporządkowanych nadrzędnej koncepcji - ukazujących w sugestywnym skrócie te wszystkie historyczne wydarzenia i siły sprawcze, które zadecydowały o odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Świadomie przyjęta zasada narracji wielowątkowej, polifonicznej znajduje tu pełne uzasadnienie. W tak pomyślanej strukturze widowiska jest miejsce i na obrzęd polskich zaduszek i na fragmenty "Roży", spointowane sceną Balu, i na późniejsze sekwencje, może najcelniejsze, utrzymane w stylu dakumentalno-pubilcystycznym.
Druga część przedstawienia przynosi już pewien zawód. Otwiera ją kameralnie spotkanie podzielonej na dwie grupy publiczności z aktorami, którzy prezentują zapiski, listy, dokumenty, ikonografię, kompletowaną przy zbieraniu materiałów do spektaklu. Intencja całego "eksperymentu" jest przejrzysta, ma on wytworzyć klimat prywatności, dodatkową sugestię autentyzmu, zatrzeć granicę między sceną a widownią. Ale ta, zresztą przejmująca w swej wymowie sekwencja osobista, w której aktorzy wspominają własne rodowody - okazuje się jedynie epizodem.
Później, już na dużej scenie, oglądamy dalszy ciąg spektaklu - właściwie reportaż z procesu, będącego epilogiem wypadków krakowskich z roku 1923. W sensie teatralnym rzecz została rozegrana sprawnie, lecz i wybór materiału i wybór konwencji pozostaje kwestią dość sporną. Wydarzenia - o których mowa - były płaszczyzną konfrontacji polityki "twardej ręki", zainicjowanej przez przejściowy rząd Chjeno - Piasta, a opozycyjną postawą większości społeczeństwa. Ogłoszony wówczas strajk powszechny przekształcił się właśnie w Krakowie w zbrojne starcia między wojskiem, policją a ludnością. Nie zmienia to jednak faktu, że w kategoriach zarówno historycznych, jak i dramaturgicznych, relacja z owego procesu nie spełnia tej roli, jaką usiłowali jej nadać współautorzy scenariusza. Nie osiągnęli oni - podejrzewam - zamierzonego celu rezygnując w drugiej części widowiska z dążenia do syntezy, z przyjętej dotychczas koncepcji narracyjnej i sprowadzając "Sen o Bezgrzesznej" do wymiarów stenogramu z rozprawy sądowej. Zgrzeszyli niekonsekwencją.
Najpierw w pierwszej części mieliśmy do czynienia z teatrem, łączącym na ogół szczęśliwie elementy poetyckie i publicystyczne, kreacyjne , dokumentalne. Potem przeniesiono dość mechanicznie reflektor na proces krakowski. I wtedy nawet inscenizator klasy Jarockiego nie za wiele mógł zdziałać.
Przedstawienie w swej drugiej połowie traci szerszą myślową i artystyczną perspektywę. Zgromadzony materiał nie ma siły uogólnienia, nie jest też wystarczającym poznawczo kluczem do interpretacji do-świadczeń okresu dwudziestolecia. Można tutaj oczywiście szukać i rozmaitych odniesień, ale w niczym nie równoważy to dysproporcji między wartością I i II części, spektaklu. Całość zamyka na zasadzie kamediowo-satyrycznego kontrapunktu kabaret (w reżyserii Jerzego Stuhra), zręcznie zmontowany z tekstów autorów lat międzywojennych, nie wiem tylko, czy najfortunniej zestrojony z resztą widowiska.
Jego mocną stroną jest, jak zwykle w Teatrze Starym, zespół - spełniający powierzone mu zadania z o-gromną dyscypliną i precyzją. Spośród wielu zasługujących na uwagę wykonawców najbardziej pozostali mi w pamięci: Jerzy Trela, Jerzy Stuhr. Edward Lubaszenko, a także Jerzy Bińczycki (Gubernator Von Beseler) i Wiktor Sadecki (zwłaszcza jako Car Mikołaj II) - z dużym aktorskim kunsztem rysujący sylwetki postaci.
TE wszystkie atuty przemawiają na rzecz przedstawienia, ale nie rekompensują w pełni jego niedostatków, zwłaszcza scenariuszowych. Jest ono znamiennym wyrazem ideowo-artystycznych ambicji i dążeń teatru, ale spełnieniem oczekiwań - tylko częściowym.