"Szewcy" w zawodowym teatrze
Wydaje się, że dobiega końca - w swojej pierwszej fazie - proces rzetelnego już przyswojenia kulturze polskiej całego, albo prawie całego dzieła Witkiewicza. Chyba niedługo teraz wypadnie nam czekać na zaległe jeszcze edycje paru ważnych tomów prozy i pism filozoficznych. W krytyce, w historii literatury, myśli społecznej i filozoficznej temat, któremu na imię Witkacy, stał się ostatnimi czasy jednym z najatrakcyjniejszych, intelektualnie zapładniających; we wszystkich tych dziedzinach mnożą się cenne prace, rozprawy, przyczynki, dysertacje nawet habilitacyjne; poważne instytuty podejmują badania kompleksowe - zwołują specjalne sesje poświęcone klasykowi literatury polskiej pierwszej połowy dwudziestego wieku. A co słychać w teatrze?
Tu Witkiewicz funkcjonuje praktycznie jako "klasyk nowatorstwa" już od dobrych lat dziesięciu, chociaż recepcja teatralna jego dzieła wciąż wykazuje wiele cech powierzchowności. Zaczyna jednak powoli wychodzić ze sfery scenicznych eksperymentów, a wchodzi w szeroki obieg tak zwanej produkcji i konsumpcji teatralnej, co miewa zresztą także swoje złe i dobre strony (o złych - por. Konstantego Puzyny "Na przełęczach bezsensu", w tomie "Burzliwa pogoda", por. także "Kabaret wampirów" - "Odra", nr 3/1971). Mimo tej jednak koniunktury, o światowym ostatnio zasięgu - bardzo długo wypadło nam czekać na "Szewców", dzieło kluczowe i w teatrze Witkiewicza najdonioślejsze.
Wprawdzie nieliczni goście, swego czasu, mieli okazję uczestniczyć w głośnej ongi próbie generalnej w Teatrze "Wybrzeże" (12. X. 1957, reżyseria Zygmunta Hubnera - przedstawienie nie weszło do normalnej eksploatacji), wprawdzie dziewięćdziesiąt kilka spektakli "Szewców" zaliczył sobie potem (1965-1967) podróżujący po kraju i po świecie wrocławski "Kalambur", ale przecież ta wysoce wstrzemięźliwa tolerancja wobec sztuki najbardziej u Witkiewicza "podejrzanej" nie sięgała nawet wówczas poza domniemany margines działań uznanych (czyli takie właśnie "igry" studenckie, choć przedstawienie "Kalamburu" - trzeba to przypomnieć - było dziełem bardzo wysokiej klasy). Dopiero rok bieżący przyniósł zmianę widoczną, także na tym odcinku polityki kulturalnej: w krótkich odstępach czasu "Szewcy" weszli na afisz trzech teatrów zawodowych, najpierw w Kaliszu, potem w Krakowie (Stary Teatr) i w Warszawie (Ateneum).
Dostąpili więc "Szewcy" należnej im konsekracji, zyskali imprimatur - weszli do "normalnego" repertuaru, choć bardzo późno. I teraz, dopiero teraz, kiedy odsunięto na bok problemy fikcyjne, kiedy dogasać zaczyna lub wkrótce zacznie legenda owocu zakazanego, można się zastanowić po prostu nad sceniczną formułą i przyszłością "Szewców" we współczesnym zawodowym teatrze. Posłuży nam do tych rozważań jako konkretne już oparcie przedstawienie krakowskie: szczególnie znaczące jako praca znakomitego reżysera Jerzego Jarockiego.
Ta właśnie praca - już nie próba, nie etiuda, ale dzieło wytrawnej ręki, rozbudowane scenicznie, wsparte "pełnym" zawodowym aktorstwem - ma w istocie szansę zaważyć nad przyszłością sceniczną "Szewców". Przedstawienie przyjęto zresztą z aplauzem niemal powszechnym, który podzielam nie do końca. A im wyżej cenię sztukę Jarockiego, tym bardziej bierze mnie ochota pospierać się z nim teraz. Jest chyba o co.
Zacznijmy od przypomnienia: "Szewcy" - to przede wszystkim niezwykła, tasiemcowa, trzyaktowa dysputa filozoficzna, społeczna, historiozoficzna; gruntowny bez mała wykład Witkacowej teorii rozwoju społecznego i teorii kultury, ale także - wtopiona w dialog i potok zdarzeń - sygnalizacja jego istotnych idei ontologicznych, a w ogóle ekstrakt sumaryczny prawie Witkiewiczowych mniemań o świecie, o człowieku, o społeczeństwie, o historii, o Istnieniu wreszcie - z dużej i niedużej litery. W tej dyspucie myśli własne, racje i refleksje autorskie przydziela Witkiewicz szczodrze, choć doraźnie i po cząsteczce tylko, wszystkim prawie głównym postaciom, Ale żadna z nich, oczywiście, nie mówi jego głosem, w jego imieniu. Całość "napięć dynamicznych" tej dysputy i toku zdarzeń kształtuje sens złożony przypowieści o wstrząsach i dylematach "okresu przejściowego" - przed ostateczną mechanizacją życia, niwelacją osobowości i cofnięciem kultury - tak jak go sobie Witkiewicz wyobrażał i przewidywał. Jednym ze świetniejszych wreszcie narzędzi dramatycznych, wsporników rzeczonej dysputy, będzie tu nader efektowne skojarzenie humanistycznej terminologii i problematyki z gwarą "szewców", hiperbolicznie i bombastycznie rozbudowaną w piramidę przekleństw, prawdziwie odkrywczych językowo.
"Szewcy" są więc dramatem tak po brzegi wypełnionym gęstą i "twardą" treścią znaczeniową, tak skądinąd dalekim od idei "Czystej Formy", że nie grożą im chyba wcale praktykowane na innych sztukach Witkiewicza eksperymenty sceniczne - w rodzaju tych, które klasyfikuje Puzyna ("Na przełęczach bezsensu", "Wiosna w konfekcji"); myślę i mam nadzieję, że ani Kantor, ani Szajna, ani Pankiewicz za "Szewców" właśnie nie wezmą się nigdy: gdyby się kiedyś okazało, że się mylę - byłaby to klęska, nie moja pewnie. A skoro tak, wypada sądzić lub podejrzewać, że problem scenicznej realizacji "Szewców" i rozmaitych w tym zakresie możliwych orientacji można by dość spokojnie u-mieścić na innej nieco płaszczyźnie, niż całą resztę sporu o kształt sceniczny Witkiewiczowej dramaturgii.
Na tej płaszczyźnie, która obejmowałaby już wyłącznie warianty tak czy owak podporządkowane semantyce "Szewców", można by z kolei wyróżnić z grubsza dwa kierunki możliwych rozwiązań. Pierwszy - to nie znaczy "lepszy" w założeniu - byłby skutecznym rozwinięciem formuły filozoficznego "nadkabaretu": z sytuacją wyraziście, znacząco, a czytelnie zamarkowaną; z aktorstwem nie wychodzącym nawet zbyt daleko poza czysto, inteligentnie, w dobrym rytmie dialogu serwowane kwestie; z ostrym wreszcie, dobitnym, czujnym punktowaniem podstawowych znaczeń dialogu, zwrotów i spiętrzeń sytuacji. A do tego można by jeszcze dodać zdyscyplinowane, lecz odczuwalne wewnętrzne rozbawienie i szczerą radość wykonawców takiego spektaklu... Muszę jeszcze wyjaśnić: to nie jest wizja wymyślona. Takie było właśnie pamiętne przedstawienie "Kalamburu".
W teatrze studenckim nie mogło być inne, jeśli miało być udałe. Jego urok i siła zrodziły się jednak głównie z faktu, że naturalne ograniczenia sceny studenckiej wykorzystano tu rozmyślnie jako atuty i że było to możliwe właśnie w tym wypadku: "Szewcy" bowiem sprawdzili się w istocie jako nadkabaret. Dlatego przypominam pracę "Kalamburu" jako jeden z wariantów możliwych i sensownych. Czy jednak możliwy również na scenie zawodowej?
Tego nie wiem, nie powiem "tak". Nie byłbym jednak skłonny wykluczać z góry możliwości poczynań zbliżonych - prowadzonych inaczej, w oparciu o inny warsztat, ale jakoś określonych także tą formułą, którą z powodzeniem wypróbowali wrocławscy studenci.
Drugie możliwe rozwiązanie, dostępne już tylko scenie zawodowej - to oczywiście pełna, rozbudowana teatralizacja, z wszystkimi jej konsekwencjami w sferze aktorstwa, inscenizacji, scenografii. Tę drogę, jak już wspomniałem, obrał Jarocki. I on także uczynił słusznie w obrębie swego warsztatu; więcej - nie powinien był czynić inaczej. Osiągnął zresztą znowu cenne rezultaty. A że nie całkiem mnie przekonał - postaram się wytłumaczyć, dlaczego.
Przedstawienie Jarockiego zaczyna się znakomicie. Na scenie dosyć duża hala robocza, okolona wąską piętrową platforemką i pełna obfitości wszelakiego szewstwa (scenografia Krystyny Zachwatowicz): nie tyle warsztat, ile już raczej rodzaj ręcznej szewskiej manufaktury. Przy warsztatach Sajetan Tempe (Juliusz Grabowski) i dwaj Czeladnicy (Jerzy Trela i Jerzy Bińczycki). Zaczyna się więc ten dziwny dialog szewsko-filozoficzny w bardzo nasyconej konkretem scenerii, a prowadzą go szewcy "prawdziwi": trójka tęgich aktorów, którzy wchodzą w postacie i rysują je soczyście - prezentują charaktery, temperamenty, zachowania, szewskie a rozmaite, i bezbłędnie zrymowane z tym dialogiem niezwykłym. Sam Grabowski jako Sajetan będzie może potem zbyt "pykniczny" właśnie i dobrotliwy - szewska pasja nie ogarnia go jakby serio, ale w ogóle cała ta trójka dobrze sprawdza założenia reżysera, czego nie da się powiedzieć o niektórych pozostałych wykonawcach.
Założenie pełnego aktorskiego rysunku postaci - uczestników takiej dysputy - okazuje się szczególnie karkołomne w wypadku Prokuratora Scurvy (Marek Walczewski). Scurvy ma mieć coś psiego, ma się rozłazić w sobie jak stęchła marmolada i z rozkisłości przechodzić nagle do snów o potędze czynu. Ale to są raczej cechy psychiczne, wewnętrzne. Ponadto - właśnie Scurvy jest w pierwszym i zwłaszcza w drugim akcie czołowym dyskutantem i oponentem Sajetana. I tej funkcji przede wszystkim nie wolno mu zaprzepaścić. Walczewski próbuje jednak budować formę tej postaci - tę właśnie "formę" z marmolady - bardzo zewnętrznymi środkami, a co gorsza - na rzecz tej "formy" bardzo wyraźnie zaniedbuje swój kluczowy dialog z Sajetanem. A to już strata, która liczy się poważnie.
W parze z Prokuratorem Scurvy występuje Księżna Irina - "artystka życia", uosobienie kobiety demonicznej, mistrzyni perwersji, prowadząca w tej dziedzinie złożone eksperymenty - także "reformatorskie", także z szewcami. I ta kreacja w przedstawieniu krakowskim nie przekonała mnie do końca. Bardzo subtelne i wytrawne aktorstwo Ewy Lassek nie wydaje się być jednak wyposażone w te rejestry - w tę naturalną prowokacyjność, ekshibicyjną dezynwolturę, jakie w tej kreacji i przy takich założeniach spektaklu byłyby niewątpliwie pożądane. Tak więc Lassek, na odmianę, jest partnerką dysputy - to ważne - ale postać Księżnej Iriny troszeczkę markuje. Pełny zatem - w intencji - aktorski wyraz i rysunek wszystkich głównych postaci "Szewców" nie został uwieńczony pełnym powodzeniem.
Pełny wyraz sceniczny "Szewców" to odpowiednie zestrojenie tej scenerii bardzo nasyconej materią i dosłownością szewstwa - w potocznym sensie "realistycznej" - z akcentami jednak "dziwności", z zawęźleniami i kontrapunktami odwołującymi się w potrzebie do arsenału ekspresjonizmu i nadrealizmu, z reguły wszakże poprzez dowcip, niekiedy rys groteski. Założenie jest generalnie trafne i adekwatne wobec tekstu. A przecież nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wszelkie tutaj wycieczki w stronę widowiskowości mijają się trochę z celem, że serwują czasem widowni efekty łatwe i trochę obok głównego nurtu sprawy. Na przykład: ewolucje Walczewskiego na linie i całe to na poły akrobatyczne ogrywanie dookolnej piętrowej platforemki (zastępuje ona przewidzianą w tekście "katedrę" Prokuratora Scurvy w drugim akcie), które niczego nie wnosi, a rozrzedza i zamazuje bardzo zasadniczy dialog z Sajetanem. Średnim tylko dowcipem wydały mi się także przemarsze spsiałego już Prokuratora na czworakach (potem zaraz chowa go Jarocki do psiej budy i w ten sposób Scurvy już do końca prawie nie uczestniczy w akcji ); nie rozbawiła mnie też nadmiernie siekiera wklejona w zakrwawioną perukę i tym trybem stercząca z głowy Sajetana w trakcie jego uparcie gadatliwej agonii. Mówię już teraz o drobiazgach niby, ale sporo jest właśnie w tym spektaklu takich luźnych pomysłów i "dokrętek", które nie całkiem się sumują: nie są jakby wysnute z jednego wątku, z jednej nici wiążącej całą budowę, tak jak to bywa w najlepszych kompozycjach scenicznych Jarockiego.
W takie luźne pomysły i efekty obfituje zwłaszcza finał: straszny Hiperrobociarz z bombą - zatem postać na wysokich szczudłach; ale ta straszna wielka postać dowcipkuje sobie przecież, a że kiedyś, w śledztwie, pokaleczono ją dotkliwie - mówi głosikiem eunucha. To więc logiczne, w jakiś sposób uzasadnione, chociaż średnio zabawne i raczej rozrzedzające sytuację. Dalej: z Hiperrobociarzem na szczudłach skontrastowani są, również logicznie, dwaj "Panowie ubrani w angielskie, garnitury" - tutaj para autentycznych karłów (widownia zresztą, co stwierdziłem, odbiera na ogół tę parę karłów jako przebrane teatralnie dzieci, po prostu). W finale zatem operuje Jarocki pewną symboliką, przełamaną w sobie groteskowo. Przyznaję, to się może podobać. Ale finał "Szewców" u Witkiewicza jest właśnie przeciwieństwem wszelkiej symboliki: wejście "Panów w angielskich garniturach" jest po prostu rzeczowe - rzeczowością bijące na odlew; jest też repliką rzeczową na poprzedni, symbolicznie zagwazdrany akt zbiorowej adoracji Księżnej Iriny jako kapłanki "suprapanbabojarchatu". Ta adoracja, notabene, ta kosmiczna "kupa", do której zmierzają sceny finałowe przy rosnącym wyciu Scurvy'ego i bełkocie przedśmiertnym Sajetana - też nie najświetniej Jarockiemu wychodzi.
Zastanawiałem się, wyszedłszy z Teatru Kameralnego w Krakowie, głównie nad tym: dlaczego to przedstawienie nie jest w całości tak spoiste, tak intensywnie wypełnione, tak rytmiczne, tak dynamiczne, a w proporcjach wyważone i tak bezbłędnie zmierzające do celu, jak wiele innych prac Jarockiego w ostatnich latach? Odpowiedź nie wydaje mi się trudna. Jarocki osiąga z reguły znakomite rezultaty wówczas, kiedy może oprzeć i rozwinąć propozycję dramaturga na swojej własnej budowie, mocnej, logicznej, oryginalnej, scementowanej, jednolitej stylistycznie i jednoczącej bogactwo pomysłów w zwartej formule. W przypadku "Szewców" to nie było chyba możliwe. Dlaczego? Może dlatego właśnie, że w tym dramacie hiperbolicznym za dużo jest napisane; dlatego, że inscenizacja "Szewców" to autentyczny, choć nietypowy wcale kłopot bogactwa - "nienasycenia" i rozdrażnienia formy, a przede wszystkim skomprymowanej pod wysokim ciśnieniem zawartości intelektualnej. Tego się nie da przebudować i poprowadzić swoim duktem, rozwinąć czy dopełnić w sposób istotny. Można to raczej tylko trochę rozluźnić - o tyle, o ile to konieczne na scenie. I to Jarocki zresztą czyni z powodzeniem.
Chciałbym bardzo uniknąć nieporozumień: przedstawienie, o którym piszę - a piszę trochę na przekór jednogłośnym zachwytom kolegów po piórze - to w istocie bardzo dobre przedstawienie, jedno z cenniejszych osiągnięć minionego sezonu w kraju, jedna z prac podtrzymujących skutecznie renomę Starego Teatru, który mimo przebytych kataklizmów wcale nie traci wysokości lotu. To, co z najwartościowszej, najgłębszej sztuki Witkiewicza przekazano tu widowni mądrze, ciekawie, wyraziście, a co widownia, wypełniona po brzegi, odbiera z wyczuloną uwagą i radością - to bardzo wiele. Dopiero teraz rozliczony został naprawdę jeden z tych społecznych długów, co obciążają konto autentycznego funkcjonowania kultury. Która wprawdzie cofa się raz po raz, ale wraca i znów szturmuje. Witkiewicz może by się tym zdziwił, ale pewnie ucieszył szczerze.