Szewcy
Potrzeba było 25 lat doświadczeń, by odkryć, że Witkacy przemawia językiem w pełni dla nas zrozumiałym. To, co kiedyś wydawało się czystym wygłupem, grą literacką, dziś brzmi krystalicznie jasno, logicznie i przerażająco prawdziwie. Od napisania "Szewców", upłynęło 37 lat. Gdyby któryś z teatrów wystawił tę sztukę w roku 1934, odebrano by ją zapewne jako rzecz ciemną, bałamutną, mogącą wylęgnąć się jedynie w chorym mózgu. Nawet jeszcze 15, 10, 5 lat temu przyjmowalibyśmy ją z pewnym niedowierzaniem. Nie wszystkie jej wątki odczytywalibyśmy natychmiast, nie pod każdy, obraz sceniczny umielibyśmy podstawić konkretną sytuację historyczną.
Można, więc powiedzieć, że "Szewcy" do krakowskiego teatru przychodzą w samą porę, ani za wcześnie, ani za późno. Przychodzą w momencie, kiedy nasza wiedza o współczesności jest na tyle bogata i różnorodna, byśmy mogli zdobyć się wobec niej na dystans i refleksję, byśmy mogli porównać jej odbicie w teatrze z odbiciem u nas samych. I z tego porównania wyciągnąć wnioski dla siebie przede wszystkim.
Nie będę opisywać wszystkich chwytów inscenizacyjnych, które wprowadził Jerzy Jarocki wystawiając "Szewców". Opis mógłby je uprościć, zbanalizować. Obraz sceniczny jest przede wszystkim znakiem, i tylko jako znak działa. Żadna egzegeza pojęciowa nie potrafi ukazać całej jego urody, dynamiki, wewnętrznego piękna. Toteż namawiam wszystkich do obejrzenia tego przedstawienia, które jest przedstawieniem nieprzyjemnym, brutalnym, wściekłym w swej agresywności; wściekłym wobec świata, który jest gotowy na każdy kompromis z sumieniem, na każde draństwo.
Patrząc na spektakl Jarockiego myślałem o świadectwie, które wystawił Witkacemu jego zakopiański przyjaciel, Karol L. Koniński w artykule "Nocna przygoda Polifacego czyli: ludzie dobrej woli dogadają się" ("Odnowa" 1936, nr 18). "Witkacy - pisał Koniński - ma złą, zdecydowanie złą wolę, wobec złych ludzi i złego świata. Miałby ochotę atletyczną swą pięścią trzasnąć w ten świat, ażeby się rozleciał". Tę furię i ten gniew, z jakimi walczy Witkacy przeciwko zakłamanemu światu i niesprawiedliwości na ziemi, pokazał Jarocki z artystyczną celnością, równoważąc grę, zabawę i żart sceniczny tonem powagi, zamyślenia, osądu moralnego. Wielkie buffo miało zawsze swój kontrapunkt w wielkim serio. Błazenada przyjmowała tonację tragiczną. Przejścia od humoru do tragizmu, od groteski do patosu były rysowane dyskretnie, cienko. I dzięki tej cienkości rysunku zaskakiwały niespodzianką, nagłym ujawnieniem innego wymiaru rzeczy, innego dna. "Szewcy" to bardzo smutna sztuka Witkacego, może najsmutniejsza w jego dorobku pisarskim, choć humor - a może właśnie dlatego - jest jej zasadą konstrukcyjną. Świat jest tu pokazany w stanie rozkładu, gnicia. Nic i nikt nie może go ocalić, uchronić od katastrofy. Człowiek pozostaje absolutnie sam ze swoimi niszczącymi go instynktami, zagubiony w chaosie życia, poddany dyktatowi absurdalnej historii i mrocznej psychologii. Bóg dla niego umarł, a ze śmiercią Boga człowiek nie poczuł się wolniejszy. Zawalił się świat jego wartości, zamazane zostały znaki orientacyjne pozwalające odnaleźć ten jeden ślad, tę jedyną nić, po której można wyjść z labiryntu życia. "Wytrzymać istnienie bez obłędu - mówi Sajetan do swoich Czeladników (akt III, sc. 1) - rozumiejąc choć trochę jego esencję, bez zatumanienia się religią czy społecznikostwem, to nadludzkie już niemal zadanie". "Szewcy" pokazują obraz ludzkości "całkowicie wolnej", wolnej od religii, metafizyki, moralności - i w tej wolności absolutnie zniewolonej, uwięzionej przez przedmioty, biologię, mechanizmy społeczne. Świat, który w "Szewcach" wyobraźnią talentu powołał Witkacy do istnienia, jest wielkim wołaniem o Boga, tęsknotą za Nim, poprzez Jego negację, poprzez bunt metafizyczny ukazuje nędzę egzystencji człowieka budującego świat w oparciu o samego siebie, gdzie każde wyzwolenie jest złudzeniem, każda zmiana powrotem do stanu przed, a wolność początkiem niewoli. Okrutny staje się Witkacy w tym nieustannym zdzieraniu iluzji i grzebaniu nadziei, w ogołacaniu człowieka z duchowości, poprzez odsłanianie jego wewnętrznej pustki, jałowości, burżujstwa. "Trzeba mieć duży takt / By skończyć trzeci akt. / To nie złudzenie - to fakt". Ta pointa "Szewców" nie jest tylko żartem słownym, kokieteryjną grą z czytelnikiem czy widzem, ale także wyznaniem przerażenia wobec dostrzeżonej apokalipsy.
Jarocki dobrał się do "Szewców" kluczem politycznym. Dobrał się inteligentnie i z dużą pasją publicystyczną. Dzięki temu zbudował widowisko żywe i ostre, nawiązujące natychmiast, już przy pierwszej scenie, nieobojętny kontakt z widzem. Kontakt, który nie słabł ani na chwilę, stwarzając jak najlepszą temperaturę do przyjęcia spektaklu. Przyjmując klucz polityczny Jarocki nie szukał wariantu tylko polskiego. Chodziło mu bardziej o generalia niż nominalia, o pokazanie pewnej wizji świata i stylu życia. Wykorzystał wszelkie możliwe środki ekspresji teatralnej włącznie z układami akrobacji, pantomimy, śpiewu, by uczynić przedstawienie zajmujące, barwne, dowcipne, nie nużące monotonią wyrazu. Stworzył spektakl, który wziął wiele z cyrku, kabaretu, nie przestając przynależeć do wielkiego teatru dramatycznego. Jeden biegun - to groteska, parodia, żart sceniczny, drugi - to groza, napięcie i niepokój. Odniosłem wrażenie - nie wiem czy wrażenie to uzasadnione - że Jarocki patrzy na Witkacego przez dwie różne tradycje: teatr Wyspiańskiego i teatr Mrożka. Tradycje obie bardzo polskie.
Bardzo podobała mi się scenografia Krystyny Zachwatowicz, zwłaszcza w obrazie warsztatu szewskiego, surowa, realistyczna, eksponująca naturalną barwę skóry i mnogość różnorodnych wzorów butów. Zabawna w akcie III przez akcenty parodystycźne, ewokująca ziemski raj na modłę mieszczańską: jaskrawy kolor dywanu, pluszowych kotar i pluszowych poduszek. Blichtr, luksusowa tandeta. Scenografia współgrająca z zamierzeniami reżysera, wspierająca jego pomysły inscenizacyjne, nie zatracają jednak indywidualnego stylu artystki, jej myślenia plastycznego.
Aktorzy czują Witkacego, jego genre. Umieją go grać. Nie onieśmiela ich dziwaczność tego teatru, fantastyczność psychologii postaci, niezwykłość dialogu naszpikowanego zabawnymi neologizmami. Grając dla innych bawią się sami typem humoru, sztucznością sytuacji i sztucznością słownika, operet-kowością tego świata, który powołują na oczach widza do życia. Bardzo, dobry, wydał mi się Juliusz Grabowski w roli majstra Sajetana; łączył w sobie sarmacką rubaszność i ludowy prymitywizm. Świetni byli Czeladnicy: Jerzy Bińczycki i Jerzy Trela. Mieli coś z humoru postaci Mrożka, z ich absurdalnego stylu rozumowania. Znakomicie skontrastowani pod względem figury, masywności, głosu. Bińczycki najlepsze efekty komiczne osiągał wtedy, kiedy grał bardzo na serio, z powagą, jakby nieświadomy, że to, co mówi i robi, mogłoby być śmieszne. Prokurator Scurvy Marka Walczewskiego był postacią z tragifarsy: mały dyktator podszyty tchórzem. Zabawny Jerzy Nowak w roli Hiperrobociarza, zmonumentalizowany i ugroteskowiony zarazem przez koturny, na których się poruszał, kostium i rynsztunek uzbrojeniowy, barwę skrzeczącego głosu. Ewa Lassek, którą zawsze podziwiam na scenie za jej duży talent dramatyczny, tym większy, że nie rzucający się natychmiast w oczy, nie efekciarski, w roli Księżnej nie wydawała mi się w swoim najlepszym wcieleniu. Odniosłem wrażenie, że gra kogoś, kto jest całkowicie poza nią, poza jej wrażliwością: postać obcą, do której nie może znaleźć właściwego dystansu, bo stosunek tożsamości nie wchodził w ogóle w rachubę.
"Szewcy" w Teatrze Kameralnym, to najlepszy Witkacy, jakiego oglądałem na scenie, Witkacy diabelnie aktualny, którego za wcześnie odsyłać do muzeum, co nie zawsze sobie uświadamiają niektóre teatry polskie, biadolące, że nie ma współczesnej dramaturgii, że nie ma tekstów. Właśnie że są. Ale dobre teksty nie gwarantują dobrych przedstawień. Przykładem "W małym dworku" tego samego Witkacego w reżyserii Ireny Babel na scenie teatru nowohuckiego.