Obsesje i refleksje
Problemy zdrady, połączone z dociekaniami, co wpływa na kształt osobowości zdrajców, nieraz znajdowały ujęcie w literaturze. A więc i na terenie dramatu. Najpierw Teatr Kameralny zaprezentował sztukę Łubieńskiego "Zegary", która była swoistym studium na ten temat, a obecnie ta sama scena wystawia utwór Ireneusza Iredyńskiego pt. "Żegnaj Judaszu" o podobnej problematyce.
Sztuki dwóch polskich autorów młodszego pokolenia (z tym, że Iredyński nie jest debiutantem scenicznym) mają wspólny rys, aczkolwiek dzieją się w różnych epokach. Tym wspólnym i bardzo ogólnym rysem staje się motywacja działań bohaterów, którzy - wbrew obiegowym pojęciom "zdrady" - nie są typowymi, czarnymi charakterami, więc zbiorowiskiem zła moralnego. Oba dramaty łączy jeszcze pewna literackość języka - co sprawia - że czyta się je znacznie lepiej, aniżeli odbiera w kształcie teatralnym.
Oczywiście, język Iredyńskiego i język Łubieńskiego różnią się w sposób zdecydowany. Autor "Zegarów" posługuje się papką słowną i zbitkami zdań charakterystycznymi dla mowy-trawy pierwszej połowy XIX w. w Polsce, gdzie patos romantyczny nabiera karykaturalnych brzmień w tzw. rozmowach potocznych - zaś twórca "Żegnaj Judaszu" swoim dialogom i stylowi wyrażania się narzuca krzepę i męskość spod znaku "twardej" naturalistycznej prozy amerykańskiej (od Caldwella po Faulknera).
I podczas, gdy u Łubieńskiego ta dość frywolna stylistyka ma wcale zabawny wdzięk przy lekturze - to u Iredyńskiego zabawa jest raczej wymuszona. Przy wszelkich cechach - a może pozorach? - zgrabnej roboty literackiej.
W zasadzie, sztuka Iredyńskiego jest bardziej sceniczna od utworu Łubieńskiego, którego "urodę" stanowi niemal wyłącznie warstwa językowa, w tonacji ironicznej. Ale - co wydawać by się mogło paradoksem - owa niedoskonałość dramaturgii Łubieńskiego zyskuje sobie więcej uznania, aniżeli lepszy konstrukcyjnie i na oko ambitniejszy w ustawianiu problematyki, dramat "Żegnaj Judaszu".
Ten bowiem, w przeciwieństwie do potknięć debiutanckich twórcy "Zegarów" - narzuca wrażenie wtórności, zarówno literackiej jak i myślowej. Jest w nim coś drażniącego, ale nie w sensie pozytywnego pobudzenia wyobraźni odbiorcy, tylko w utajonym przekonaniu, że autor usiłuje rozdąć, w gruncie rzeczy - maleńki balonik - do objętości balonu stratosferycznego. Zwłaszcza, że swój zamysł fabularny i filozoficzny traktuje piekielnie serio. W czym mu pomaga (?) reżyser krakowskiej prapremiery. Pisarz oraz inscenizator rozbudowują - przeważnie z pozorów - dramat egzystencjalny. Coś, co przypomina echa twórczości Ionesco, ale bez finezji tamtego. I coś w rodzaju nagiego biologizmu na scenie.
Powstał z tego jakiś ckliwy brutalizm, nafaszerowany filozofijkami z drugiej ręki. A, co mniej jeszcze strawne: filozofia ta, zamiast mieścić się w postawach i poglądach ludzi, bohaterów dramatu - jest głosem papierowym. Dlatego np. rola Komisarza, owego komentatora intelektualno-ideowego sztuki, nie może przeobrazić się na scenie w postać. Nawet, jeśli tę role próbuje zagrać bardzo dobry, skądinąd, aktor.
Owiana złą legendą, osoba Judasza, wielokrotnie trafiała do literatury dramatycznej. W scenerii "historycznej" lub jako pretekst, przenośnia. Drukowany w "Dialogu" z r. 1965 tekst "Żegnaj Judaszu", również sąsiaduje z jednoaktową tragedią "Inny Judasz" pióra A. Castillo. Co, jak mniemam, nie jest przypadkiem - lecz potwierdzeniem tych dwóch, niemal klasycznych, możliwości ujęcia tematu judaszowego. Iredyński bierze na warsztat schemat sprawy o zdradę i kokietuje odbiorcę przejrzystą metaforą, upraszczając nawet rzecz tak dalece, że imiona współczesnych bohaterów dramatu już z góry określają ich sferę działania: Judasz, Jan, Piotr. Zaś Castillo nie szuka odpowiedników współczesności. Akcja jego utworu rozgrywa się na tle, przekazanym nam przez ewangelistów. Chodzi tylko o interpretację czynu Judasza, o motywy zdrady mistrza przez najbardziej zaprzyjaźnionego z nim i obdarzonego zaufaniem - ucznia oraz współtowarzysza walki.
Współtowarzyszem walki o sSrawę jest również Judasz Iredyńskiego. Autor nie precyzuje bliżej, jaka to sprawa. Zgodnie z logiką tekstu, idzie o nielegalne ugrupowanie polityczne. Za ujęcie Szefa tej organizacji policja wyznaczyła nagrodę pieniężną. Natomiast pierwsze partie sztuki odmalowują uczestników konspiracji, jako członków nie bardzo określonego gangu, co akcentuje słownictwo Judasza i Jana (byłego boksera), raczej bliższe pospolitym przestępcom, aniżeli ich - później odkrywanym - postawom intelektualnym oraz ideowym. Pomińmy to jednak, choć owe rozbieżności powodują, zresztą nie jedyne, pęknięcia materii dramatu.
Autor chciałby narzucić widowni pogląd, poparty literackim upiększeniem, że właściwie każdy człowiek "nosi" w sobie potencjalnego Judasza. Może więc zdradzić - Sprawę, swoich bliskich. Niezależnie od ceny. Ale w zależności od stopnia utraty wiary w samego siebie. Dość karkołomnie spiętrza więc Iredyński zdarzenia wokół swego bohatera. Nazwawszy go Judaszem, każe mu przywdziać pancerz, który - jak biblijna przestroga - będzie go chronił przed popełnieniem zdrady. Byłoby to zbyt prymitywne, gdyby Judasz współczesny wydawał swojego Szefa-mistrza tylko dlatego, że pisarz nadał mu symbolicznie brzmiące imię. Nie. Autor poddaje Judasza próbom, z których ten wychodzi zwycięsko. Ani tortury fizyczne, ani presja psychiczna nie złamią lojalności spiskowca wobec osoby Szefa. Przełom nastąpi niespodziewanie. Może w odruchu współczucia w stosunku do dziewczyny upośledzonej, zwierzątka prawie - za cenę iluzji jej krótkotrwałego szczęścia? A może i dla pozorów szczęścia samego Judasza, który już zwątpił w siebie i w cały świat, a zachował "czystość" idei jedynie w przekonaniu o własnej wyższości nad Sprawą i współkolegami?
Iredyński posługuje się tu dość mglistymi motywacjami, trochę wymyślonymi, a najwyraźniej podciąganymi do tezy swego dramatu. Tworzy teatr okrucieństwa i retoryki. Gromadzi trywializmy i brutalizuje sceniczny światek. Aż wpada w sidła pretensjonalności. Ten zlepek różnoźródłowej literatury naturalistycznej, efekciarskiej w potoku złotych myśli i ubogiej jednocześnie w myśli pogłębione - staje się wykładnią półprawd, razi sztucznością. Mimo tu i ówdzie zgrabnych chwytów literackich. Nie wiadomo wreszcie - czemu to ma służyć? Leczeniu kompleksów i obsesji? To fakt, że sztuk współczesnych pisarzy polskich nie ma zbyt wiele. Niechże się zatem sprawdzają w teatrze. Ostatecznie, dopiero widownia określa, czy będzie to dialog - czy tylko monolog sceny, autora. Wydaje się, że tym razem mamy do czynienia z monologiem. Nawet jeśli spektakl przyrządził tak twórczy inscenizator, jak Konrad Swinarski. I on nie potrafił ożywić (wewnętrznie) sztuki. Pogłębił jeszcze jej naturalistyczne cechy, efektami usiłował zasłonić braki w dramaturgii i w warstwie intelektualnej. Ale nie zasłonił całkowicie. Pozostał bowiem obraz, który nie tchnie autentyzmem przeżyć, lecz pragnie epatować modą na surowy i egzotyczny wzór dramatów egzystencjalnych; modą i wzorami, zebranymi z wielu poletek pisarzy, obsesyjnie zafascynowanych wizją teatru okrucieństwa.
Jedyną, dobrą rolą przedstawienia była Młodziutka Blada - Anny Polony. Reszta osób dramatu składała się głównie z tez, a najbardziej odczłowieczoną postacią okazał się Komisarz, którego słowa i działanie sceniczne przykrył bezmiar papieru. Jerzy Nowak, nie mógł być niczym więcej na scenie, jak tylko wycinanką postaci. Henryk Giżycki, Jerzy Bińczycki i Jerzy Trela, odegrali swych Judaszów, Janów i Piotrów - równie serio i naturalistycznie, jak tego chciał autor oraz reżyser.