"Dziady" Dejmka, "Dziady" Swinarskiego
Niezwykłą rzecz ofiarowała nam redakcja "Pamiętnika Teatralnego" w swoim kolejnym 400-stronicowym zeszycie (nr 3-4/215-216 z 2005 r.) poświęconym w całości dokumentacji tego wielkiego, a pożałowania godnego wydarzenia, jakim były pomówienia, obrona i losy "Dziadów" Kazimierza Dejmka (a także samego Dejmka) karnie relegowanych z repertuaru i dyrekcji Teatru Narodowego (30 stycznia 1968 - spektakl, 20 lipca 1968 - Dejmek) pod zarzutem propagowania an-tysocjalistycznych, wrogich treści. Rzecz uruchomiła tzw. "wydarzenia marcowe" 1968 roku i zakończyła się niesławą. Był to najgłośniejszy skandal polityczny "późnego Gomułki" - bogato udokumentowany i niepozostawiający złudzeń. Może dlatego ofiarowane nam przez "Pamiętnik" relacje nie mają sobie równych w całej historii polskiego teatru - szczęśliwie niedoświadcząjącego w nadmiarze podobnych ekscesów. Książka - poza wprowadzeniem redaktora naczelnego "Pamiętnika" - przynosi 70-stronicową "Kronikę "Dziadów" w Teatrze Narodowym w inscenizacji Kazimierza Dejmka 1962-1968" autorstwa Edwarda Krasińskiego, 72-stronicowy pełny stenogram obrad Komisji Programowej Dramatu SPATiF-ZASP z 25 lutego 1968 r. poświęconych wydarzeniom wokół tej inscenizacji (w tym samym opracowaniu), i pełny 81-stronicowy stenogram nadzwyczajnego walnego zebrania warszawskiego Oddziału ZLP w tej samej sprawie odbytego 20 lutego 1968 (w opracowaniu Edwarda Krasińskiego i Magdaleny Raszewskiej) oraz hojny 46-stronicowy "Serwis nasłuchu polskiego radia" (1 11-24 III 1968) - radia reprezentowanego tym razem przez Wolną Europę, Głos Ameryki, Radio Swobodę, a ponadto przez audycje emitowane z Kolonii, Londynu, Hamburga i Madrytu - szczególnie bogaty w wiadomości i oceny składające się na prawdziwy obraz tych dni.
Kolejny 13-stronicowy rozdział "Dokumenty ze zbiorów Teatru Narodowego" przynosi co ciekawsze listy kierowane do Dejmka w omawianym czasie oraz teksty świadczące o wewnątrzpartyjnych napięciach wywołanych sprawą "Dziadów". Są tam także kolejne podania Dejmka o dymisję - w ogóle niehonorowane przez władzę - oraz krótka glosa poświęcona Halinie Zakrzewskiej, sekretarzowi literackiemu Teatru Narodowego tych lat. "Ta wspaniała i ofiarna kobieta - pisze o niej Edward Krasiński - prowadziła małe prywatne archiwum Dejmka w Teatrze Narodowym, z pewnością za jego wiedzą i zgodą. Opuszczając Teatr Narodowy zabrała ze sobą skrzętnie gromadzone materiały - w słusznej obawie, że przez następców mogą zostać niedocenione, a nawet wyrzucone (...), bo od afery z "Dziadami" pracowano (...) w poczuciu nieustannego zagrożenia". Tom uzupełniają relacje i dokumenty o pracach Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR w Teatrze Narodowym 1967-1968, .wybrane akta Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz opis ostatniego przedstawienia "Dziadów" 30 stycznia 1968 (wszystkie opracowane przez Magdalenę Raszewską). Są tam ponadto "Recenzje zatrzymane przez cenzurę", a także "Uchwała o wydaleniu Józefa Duriasza z szeregów PZPR". Wszystko bardzo, bardzo ciekawe. Całość poraża biegiem i realnością opisywanych zdarzeń, ale i zadziwia godną, czasem wręcz nieoczekiwanie odważną obroną zagrożonego dzieła przez najwybitniejszych luminarzy teatru i literatury. Niby wszystko to wiemy, pamiętamy, ale 38-letni dystans zaciera kontury, a podsuwa syntezy - podczas gdy realia są tu szczególnie poruszające. Zaś wypowiedzi niektórych kolegów sprzed tego już wkrótce półwiecza dziś jeszcze dźwięczą jak dzwon.
Jeżeli jednak o dramatycznych losach Dejmkowych "Dziadów" wiemy prawie wszystko, to wiedza o samym spektaklu, o jego artystycznej substancji sprowadza się dzisiaj do wspomnień, uproszczonych, obiegowych uogólnień i kilkunastu recenzji, bądź wydrukowanych jeszcze przed zapisem cenzury o konfiskacie wszelkich na temat "Dziadów" wiadomości i omówień, bądź (Greń, Czanerle) ogłoszonych już potem przy różnych okazjach lub (jak omówienia Fillera, Jasińskiej i Anny Tatarkiewicz) opublikowanych dopiero w omawianym tomie. Zupełnie inna jest pod tym względem sytuacja o pięć lat młodszych krakowskich "Dziadów" Konrada Swinarskiego wystawionych w Starym Teatrze (17)18 lutego 1973 - za mojej dyrekcji i podczas znaczącej dla naszej sceny obecności Zbigniewa Osińskiego na stanowisku kierownika literackiego. "Dziadów" pokazanych już po upadku Gomułki, w klimacie pewnych nadziei, jakie towarzyszyły rozpoczynającej się właśnie epoce Gierka. Spektakl zapisany jest w całości na taśmie wideo w opracowaniu i telewizyjnej reżyserii Laco Adamika. Istnieje ponadto zrealizowane przez Polskie Nagrania nagranie płytowe na dwu winylowych płytach oraz bogata "literatura przedmiotu" (recenzje, wywiady, omówienia, eseje) już w 1975 r. wyróżniająca się liczbą 95 pozycji - co sprawdzić można w publikacji "Stary Teatr 1970-1975" opracowanej przez Barbarę Jasińską z dokładną m.in. bibliografią naszych "Dziadów". Nade wszystko zaś istnieje bodaj najpoważniejsze omówienie i zapis tej inscenizacji dokonywany w czasie prób i zaraz po premierze, a opublikowany w 423-stronicowym tomie (formatu A4, po 2 kolumny na stronie) przez krakowskie wydawnictwo Baran i Suszczyński w 1998 r. Całość nazywa się "Dziady" Adama Mickiewicza w inscenizacji Konrada Swinarskiego. Opis przedstawienia", a autorami tego benedyktyńskiego opisu jest grupa ówczesnych studentów UJ - Marek Halberda, Piotr Laguna, Wojciech Szulczyński i Joanna Walaszek. Znakomite zdjęcia (ponad 200!) wykonał dla tej publikacji Jerzy Sadecki.
Znaczący sukces krakowskich "Dziadów" - granych przez ponad dziesięć lat (269 przedstawień!) - ocieniony jest jednak opiniami najwybitniejszego historyka polskiego teatru, nieżyjącego już prof. Zbigniewa Raszewskiego, który w swoim "Raptularzu" a potem w książce "Mój świat" napisał, że rozgłos krakowskiego spektaklu "w dużej mierze wynikał z propagandy, która miała ułatwić partii wywikłanie się z afery "Dziadów" przez udowodnienie, że partia wcale się "Dziadów" nie boi, przeciwnie, z radością wita nową, wybitną inscenizację, bo Dejmka nie za to potępiła, że grał Mickiewicza, ale za to, że go wypaczył, czyniąc z "Dziadów" utwór antyrosyjski". Zaraz potem Szanowny Autor wkracza jednak w niezbyt wygodne dla siebie obszary logiki, skoro pisze, że "inscenizacja Swinarskiego była jeszcze bardziej antyrosyjska, bo Swinarski rozumiał jak się rzeczy mają i pofolgował sobie (a Rosji nie znosił)".
Jeśli jednak inscenizacja nasza taką naprawdę była - a chyba była - to dlaczego partia, chcąc oczyścić się jakoby z afery warszawskich "Dziadów", tolerowała potem latami jeszcze bardziej wraży od wykroczenia Teatru Narodowego antyrosyjski eksces Starego Teatru? Dlaczego tak niefrasobliwie pozwoliła przemienić mu się w legendę?
A nie były to już czasy, kiedy kolejna ekipa partyjna dbała o opinię i ocenę poprzedniczki, broniła skutecznie jej decyzji, działań i przesłanek - raczej przeciwnie, Gierek na pewno nie wybielał Gomułki za moczarowskie ekscesy marca - czy więc oskarżenia Zbigniewa Raszewskiego kierowane pod adresem naszego spektaklu nie były aby nazbyt pochopne?
Nie są to jedyne nieścisłości znakomitego historyka związane z oceną twórczości i osobą Konrada Swinarskiego. Historyka, którego bezsporna wielkość w jego relacjach z historią nie zawsze - jak się okazuje - manifestowała się również w opiniach o współczesności. I tak (najwyraźniej nie znając okoliczności powstania w Starym Teatrze krakowskich "Dziadów" Raszewski pisze: "Już wtedy było dla mnie rzeczą jasną, że inspiratorką tej decyzji jest partia, a Gawlik jej wykonawcą. Nie wiedziałem, do jakiego stopnia Gawlik jest usługowy, bo to wyszło na jaw dopiero później". O tej "usługowości" może parę uwag na zakończenie - teraz najkrótsza relacja o tym, kto krakowskie "Dziady" w istocie uruchomił. Dyrektorem Starego Teatru i jego kierownikiem artystycznym zostałem formalnie w marcu 1970 r., poczynając jednak od stycznia tego roku pomagałem Jackowi Lorenowiczowi w trudnym interregnum powstałym po odejściu Zygmunta Hubnera.
- Udało mi się wówczas doprowadzić do paru żywych premier tamtych dni, najbardziej potrzebnych naszej scenie do przeżycia ("Hipnoza", "Cena", "Wszystko w ogrodzie"). Udało się też podpisać nową umowę z Konradem Swinarskim, wymówioną przez niego z dniem 30 czerwca 1969 r., jeszcze za dyrekcji Hubnera. Późniejsze premiery - począwszy od "Snu nocy letniej", "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" i dość przypadkowej prapremiery "Żegnaj, Judaszu" Iredyńskiego zaproponowanej awaryjnie przez reżysera i z wdzięcznością przyjętej przez teatr - to już owoce tego nowego, w ostatniej chwili podpisanego kontraktu.
Ale normalna współpraca z tym wielkim artystą zatrudnianym chętnie przez trudno dostępne wówczas zagraniczne sceny nie była w tym czasie łatwa, a z końcem sezonu 1971/72 skomplikowała się jeszcze. Żadnego kontaktu. Żadnego porozumienia w sprawie zamierzeń repertuarowych na najbliższy sezon. Gdy tak bezskutecznie szukaliśmy Konrada po całej Europie (zerwał właśnie próby w Wiedniu i w Zurychu...) - zobaczyłem go nieoczekiwanie zza szyby kawiarni wędrującego jak gdyby nigdy nic w towarzystwie Kazimierza Wiśniaka. Potem już sprawy potoczyły się szybko. Był w bardzo złym stanie, w głębokim uzależnieniu - i nie miał na ten temat żadnych złudzeń. Dał mi jednak w tej sprawie potrzebne upoważnienia i już następnego dnia udało mi się umieścić go w klinice prof. Szymusika - w głębokiej tajemnicy, głębokiej w odniesieniu do zespołu Starego Teatru...
Pacjenta otoczono tu nad wyraz skuteczną i przyjazną opieką, w wyniku której stan chorego poprawiał się z dnia na dzień. Widząc tak znaczne postępy zdjąłem z półki "Warszawiankę" Wyspiańskiego i zaniosłem mu do lektury. Skrzywił się jednak nazajutrz, powiedział coś o miałkości i epizodyczności utworu, a także o swoim nim desinteressement.
Nazajutrz więc bardziej z przekory niż dla mało realnych w takiej chwili strategicznych zamysłów wyjąłem z sąsiedniej półki III tom sejmowego wydania dzieł Mickiewicza (ten z "Dziadami") i zaniosłem go na Kopernika. Skrzywił się jeszcze bardziej, zostawiłem jednak egzemplarz i przez całe dwa dni nie zaglądałem do szpitala. A na trzeci dzień Konrad eksplodował. Drugi raz (po naszych wstępnych dyskusjach związanych z wyborem tytułu przeznaczonego na spektakl powrotu - on chciał "Wszystko dobre, co się dobrze kończy", mnie zaś marzył się "Sen nocy letniej") widziałem Go w stanie takiego nadekspresyjnego, niezwykłego ożywienia wyobraźni, bogactwa, rozjaśniającej się w słowach wizji przedstawienia.
Owa wizja uparcie i nie pozostawiając wątpliwości układała mi się w arcydzieło. Równocześnie jednak - trzeźwo i bez złudzeń - zdawałem sobie sprawę z niemożliwości spełnienia tych pomysłów. Zarówno moralnie (Dejmek, z którym solidaryzowaliśmy się głęboko po gwałtach zadanych jego dyrekcji i jego "Dziadom"), jak i organizacyjnie (przepisy przeciwpożarowe uniemożliwiały wykorzystanie przestrzeni teatru w stopniu niezbędnym do realizacji tej wizji), a także finansowo (mieliśmy skromny, wymuszający rozsądek budżet, a dyrektor teatru nie bywał jeszcze proszalnym petentem walczącym o byt swojej placówki metodą wszechstronnego, w różny sposób pozyskiwanego sponsoringu). Ale - przede wszystkim - dręczyło mnie trzeźwo oceniane ryzyko całego przedsięwzięcia.
Jednak niezwykły zapal Konrada, Jego niecodzienne ożywienie, a przede wszystkim wymiar proponowanej wizji anektującej całą publiczną przestrzeń teatru - również były nie do odrzucenia. W głębokiej rozterce wybrałem się wówczas do zaprzyjaźnionego - krakowskiego w tamtym czasie - historyka teatru Jerzego Spiegla (Gota), gdzie zupełnie przypadkowo zastałem również prof. Raszewskiego. "Przyszedł też Gawlik - w Moim świecie relacjonuje to spotkanie prof. Raszewski - (...) oświadczył, że zamierza wystawić "Dziady" w inscenizacji Swinarskiego, i zapytał, czy są przeciwwskazania. Odpowiedziałem, że są. SPATiF podjął uchwałę, żeby nie wystawiać "Dziadów" póki władze nie pozwolą na wznowienie ich w Teatrze Narodowym. Nie widzę racji, dla której miałoby się łamać tę uchwałę".
Obydwojgu nam nie śniło się wówczas (Raszewski ponad wszelką wątpliwość mówił to rzetelnie, z wysokości swojej troski o czystość naszych wewnątrzteatralnych relacji), że... takiej uchwały w ogóle nie było. Naprawdę nie było - o czym dopiero po 38 latach powiadamia nas omawiany numer "Pamiętnika Teatralnego" (strony 97 i 146). Jest to okoliczność, o której Zbigniew Raszewski cały czas w tyglu warszawskich wydarzeń związanych z losem przedstawienia powinien jednak wiedzieć, gdy ja, nigdy nienależący do SPATiF-u, omijający warszawski areopag szerokim w miarę możliwości łukiem, dość odległy od szczegółów ówczesnej kotłowaniny wiedzieć nie musiałem - i nie wiedziałem. Wszyscy jednak wierzyliśmy w rozpowszechnianą przez Profesora wersję i podporządkowaliśmy się jej bez sprzeciwów. "Dziadów" się po prostu nie grało i nikomu to do głowy szczęśliwie nie przychodziło. Nikt jednak po czterech latach od warszawskich wydarzeń nie stanął przed taką jak ja wizją (wizją Konrada Swinarskiego!), nikt też jako dyrektor nie miał takiej szansy i takiego wyboru. Jak długo więc powinien trwać opisywany bojkot (nawet gdyby rzeczywiście był uchwalony) zważywszy miejsce "Dziadów" w polskim teatrze? Od czterech lat Dejmka w Teatrze Narodowym w ogóle nie było i nie zanosiło się na Jego powrót. Niezrealizowane postulaty formułowane na zebraniu Komisji Programowej ZASP-u z 25 lutego 1968 (m.in. przez Krystynę Skuszankę) dawno już stały się historią - a inspirująca aferę "Dziadów" ekipa partyjna Władysława Gomułki odeszła w niesławie - jaka więc była racjonalna, narodowa racja kontynuowania gestu sprowadzającego się w istocie do samoamputacji?
Aby nie żywić się jednak kompromisami i nie produkować usprawiedliwień zawsze nazbyt elastycznych - pojechałem do Dejmka i powiedziałem, o co chodzi. Wiedziałem, że w najgorszym razie usłyszeć mogę krótką informację, gdzie mianowicie możemy go pocałować, lub, ewentualnie, coś, czego w gruncie rzeczy najbardziej oczekiwałem. Usłyszałem taką drugą odpowiedź - i od tego dopiero momentu rozpoczęła się w Krakowie sprawa "Dziadów". Należało w pierwszej kolejności wprowadzić je teraz do repertuaru i uzyskać zgodę na realizację. Gdzie w całym tym ciągu zdarzeń kryje się "odkryta" przez Zbigniewa Raszewskiego inspiracja partii? Żaden z nas (poza Dejmkiem do czasu afery "Dziadów") do niej nie należał - ani wówczas, ani przedtem, ani kiedykolwiek.
Dopiero po tej rozmowie z rzeczywistym dysponentem "Dziadów" w tamtych czasach poprosiłem o przyjęcie przez ówczesnego I sekretarza KW PZPR, bardzo dla Krakowa zasłużonego Józefa Klasy i powiedziałem mu, że Konrad Swinarski chce robić "Dziady". Klasa był człowiekiem wielkiej kultury i sporej wiedzy (również teatralnej), była to więc uproszczona rozmowa - z oczekiwanym przełożeniem decyzji o parę dni. Stale mi się zdaje, że gdyby Klasy w Krakowie nie było, los naszych "Dziadów" mógłby nie być dla nas tak znaczący. Jakoż uzyskaliśmy oczekiwaną zgodę - z wyraźnym wszakże podkreśleniem, że otrzymuję ją niejako ad personam, na własne życzenie i własną odpowiedzialność - i że jakiekolwiek niepokoje na samych "Dziadach" lub wokół nich będą równoznaczne z cofnięciem zezwolenia i zejściem sztuki z afisza, o czym powiadamia się mnie szczerze i bez niedomówień. Nigdy
i nigdzie nikt niczego mi nie gwarantował (poza rychłym zejściem po najdłuższym życiu), rozpoczęły się więc jedne z najciekawszych dni mojej w Starym Teatrze obecności - dni prób jednej z najważniejszych pozycji tego teatru i tego czasu, jakie udało mi się po sobie pozostawić.
Profesor Raszewski ma zapewne rację sądząc, że krakowska premiera była partii na rękę - ale czy to znaczy, że mieliśmy tych "Dziadów" w ogóle nie grać? Nie próbować? Nie skorzystać z nieoczekiwanego zbiegu okoliczności? I czy zgoda na artystyczny wybór jednego z najwybitniejszych twórców tamtych lat, zgoda na jego gotowość i wspólne ryzyko to aby na pewno "partyjna inspiracja"? Biorąc powyższe pod uwagę trudno pozbyć się przeświadczenia, że znakomity historyk dopuścił się wobec naszej premiery rodzaju pomówienia obniżając tym jej moralną rangę, a także wszelkie imponderabilia związane z ryzykiem i naturą tego kroku. Sugestia o nieprawym pochodzeniu naszego wspólnego osiągnięcia pozbawia Stary Teatr jego znaczącej w tej sprawie zasługi i odbiera wszystkim, którzy uczestniczyli w tym przedsięwzięciu (ze Swinarskim i ze mną na czele), sporą część naszego osobistego wkładu w artystyczną, moralną, a w niektórych wypadkach i strategiczną wartość tamtej premiery. Może więc rzecz warta jest bezstronnego wyjaśnienia, a w istocie - prawdy?
O ile bowiem uznanemu dziełu Kazimierza Dejmka zapewniono szczęśliwie chwalebną jasność, o tyle gołosłowna opinia Zbigniewa Raszewskiego nadal rzuca cień na jedną z głośniejszych legend krakowskiej sceny. Żyją jednak na szczęście prawie wszyscy wykonawcy pomówionego przedstawienia - przyjaciele i zausznicy Konrada. Żyje żona reżysera Barbara Witek-Swinarska i żyje główny partner tych rozmów, b. I sekretarz KW Józef Klasa, może więc krakowska teatrologia zainteresuje się tą sprawą, nieobojętną dla nas i dla miasta?
Moje relacje z Kazimierzem Dejmkiem nie ograniczały się do sprawy "Dziadów". Parając się sporadycznie dramaturgią napisałem w latach sześćdziesiątych sztukę "Egzamin" o tym, jak w niewielkim mieście młoda, bezkompromisowa nauczycielka nie dopuszcza do matury córki miejscowego I sekretarza. Wokół zuchwałej weredyczki rozwija się wkrótce prawdziwy horror: nauczyciele, koledzy, rozrabiary na wszelkie sposoby namawiają ją do kompromisu, dyrekcja i kuratorium również nie pozostają bezczynne - i tak dalej. Prapremiera tej sztuki odbyła się w Zielonej Górze, wciągnęło ją do swoich planów kilka teatrów (w tym Teatr Słowackiego w Krakowie za dyrekcji Bronisława Dąbrowskiego) i wszystko zapowiadało się bardzo optymistycznie do chwili, w której teatr w Bydgoszczy, również chętny realizacji, "na wszelki wypadek" posłał tekst do kuratorium - dla konsultacji i w ogóle. Kuratorium nie mogło jednak zaakceptować podobnie zuchwałego paszkwilu, nie tylko więc wyperswadowało miejscowej scenie realizację tego obrzydlistwa, ale powodowane chwalebną troską o opinię i morale środowiska wyperswadowało zapowiadane realizacje również innym scenom. W jakiś jednak czas po tej aferze, a w trzy lata po premierze naszych "Dziadów" - posłałem jednak Dejmkowi rozpoczynającemu swoją drugą kadencję w Teatrze Nowym w Łodzi odkurzony egzemplarz "Egzaminu", a On nie tylko włączył go do repertuaru, ale w miarę szybko zaczął sztukę próbować. Reżyserię powierzył Wojciechowi Pilarskiemu - i sam ją pedantycznie doglądał. Premiera odbyła się 30 maja 1976 r. i zapoczątkowała nie tylko cykl 152 przedstawień tego tytułu na Dejmkowej scenie - ale też sporo premier w Polsce i kilka za granicą przez zachęcone łódzkim przykładem teatry.
Myślę, że gdyby nasze krakowskie "Dziady" były - jak napisał o nich Zbigniew Raszewski - usługowym zamazywaniem fatalnego nastroju, jaki pociągnęły za sobą warszawskie wydarzenia związane z aferą tamtych "Dziadów" - ich twórca, strateg i obrońca nie wystawiłby mi jednak tej skromnej sztuki i nie trzymał jej w swoim repertuarze przez prawie pół roku czystego grania.
I jeszcze słowo w sprawie mojej - wytkniętej przez profesora Raszewskiego - "usługowości". Długo zastanawiałem się, o co może chodzić, zwłaszcza że "to wyszło na jaw dopiero później". Najpewniej chodziło więc o zuchwałe objęcie przeze mnie w marcu 1983 r. dyrekcji i kierownictwa artystycznego Teatru Dramatycznego miasta Warszawy - po relegowaniu zeń Gustawa Holoubka i to bez porozumiewania się ze środowiskiem, co wywołało powszechne oburzenie i długotrwały bojkot owocujący głęboką klęską osaczającą skutecznie kilka kolejnych dyrekcji. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na okoliczność, że proponowano mi wówczas nie Teatr Dramatyczny, a jedynie objęcie - skompromitowanego już wcześniej przez odpowiedniego "pełnomocnika ministra" - nowo powoływanego Teatru Rzeczypospolitej pomyślanego m.in. jako sukcesor materialnych i przestrzennych dóbr Teatru Dramatycznego, przeznaczonego do relegacji ze swojego wygodnego i prestiżowego miejsca w Pałacu Kultury i Nauki. Twórcom tej idei (co przypomnieć warto, a może nawet należy) sprawa wydawała się prosta, a przy tym oczywista. Nieoczekiwanie zaproszony na rozmowę przez ministra Kazimierza Żygulskiego, która w moich przypuszczeniach powinna być rozmową o Teatrze Dramatycznym, a okazała się rozmową o Teatrze Rzeczypospolitej, spotkałem się z taką propozycją i zrozumiałem, że mam do rozegrania pokerową partię, w której stawką może być los zasłużonej warszawskiej sceny. Powiedziałem więc (a nie było czasu ani ochoty na konsultacje i unikanie odpowiedzialności drogą swoistej depersonifikacji decyzji), że w moim najgłębszym przekonaniu Teatr Rzeczypospolitej - zadołowany skutecznie jeszcze przed swoim narodzeniem - nie drgnie z miejsca, jeśli stanie się to jakimkolwiek kosztem Teatru Dramatycznego. Jedynym więc wyjściem z zaistniałej sytuacji - wobec ogłoszonych już postanowień - jest moim zdaniem stworzenie dwu niezależnych od siebie podmiotów teatralnych umiejscowionych w tej samej siedzibie i połączonych jedynie osobą dyrektora. A więc stworzenie unii personalnej na najwyższym w teatrze szczeblu, gwarantującej unikanie konfliktów i rzetelną troskę o interesy obu organizmów - co jest moją odpowiedzią i warunkiem zarazem.
Minister Żygulski poprosił o parę dni do namysłu - i do konsultacji, jak mniemam. Z paru dni zrobił się miesiąc - miesiąc z okładem - propozycja jednak została przyjęta i mam do dziś zuchwałe przekonanie, że rozgrywając hazardowo tamtą partię uratowałem materialny byt Teatru Dramatycznego i jego historyczne miejsce - a był to przez szereg lat również i dla mnie bardzo ważny teatr, teatr lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jeśli jest to ta "usługowość", którą wytyka mi wybitny historyk - to jestem z niej dumny. Jeśli sytuacja miałaby się powtórzyć w zbliżonym układzie wartości i racji - możecie na mnie liczyć. Piszę to w imię prawdy, bo wszyscy na nią zasługujemy i ona się nam sprawiedliwie należy. Zbigniewowi Raszewskiemu również.