Witkacy, Szajna i krytycy
Można oczywiście próbować opisu; jak to mniej więcej wygląda i w jakiej kolejności się rozgrywa. Pewne rzeczy dałoby się określić względnie jasno. Przynależność danych kwestii do Wahazara, Onych, Szewców, Nowego Wyzwolenia (najłatwiej, bo Wyzwolenie jest częścią niemal autonomiczną w tym spektaklu, w którym wszystko poza tym przemieszano). Rodowód poszczególnych pomysłów, głównie plastycznych (z Reminiscencji, Pustego pola, krakowskiego Witkacego, Rewizora, Fausta i pewnie z innych jeszcze szajnowskjch przedstawień). Nawet myśl przewodnią.
Łatwo też opisać scenerię; ów horyzont w ludzkie sylwety, jak na strzelnicy łamiące się po każdym wystrzale (a strzelaniny tu nie brak). Połamane lalki, opony, sienniki, rury i toboły – nic, co byłoby nam u Szajny nieznane. Kostiumy żywcem niemal wzięte z Fausta. Trykot Małgorzaty dla Spiki Tremendosy, wielkie zwisające piersi dla Rosiki i Prezydentowej, ubiór Mefista dla Tefuana. Symbole: „nagość” Spiki i Bałandaszka, krótko strzyżone włosy – skontrastowane tak ostro ze strojami, perukami Onych. Zaprzężone do krzeseł kobietony, zgnębiony miłośnik sztuki bawiący się bąkiem. Sztuczne szczęki jako biustonosze, szkielet gęsi u boku kucharci, maski gazowe i budziki. I aktorstwo: jeszcze nie całkiem zarażone „szajnizmem” lecz pełne dobrej woli, podporządkowane w większości (Tefuan – Antoni Pszoniak, Gliwuś – Gabriel Nehrebecki, Kucharcia – Wanda Stanisławska-Lothe) idei spektaklu, a w dwu wypadkach naprawdę interesujące (Anna Milewska – Spika, Irena Jun – Halucyna i Tatiana). Można też zrelacjonować ogólny kształt spektaklu, co jednak musiałoby wiązać się z rekonstrukcją scenariusza, bo trudno opisywać kolejne inscenizacyjne sytuacje bez możliwości odwołania się do ich odpowiedników w określonym, znanym powszechnie tekście.
Tyle że dokładne rekonstrukcje spektakli Szajny nie są już od dawna możliwe. A jeśli nawet – przy genialnej pamięci i wielkiej skrupulatności kronikarza – możliwe, to mało adekwatne.
Jak zdradliwa jest w tym wypadku metoda opisu, świadczy choćby przykład samego Szajny, gdy od czasu do czasu występuje w roli sprawozdawcy i komentatora swych przedstawień. Z wysiłków tych rodzą się tylko nieporozumienia lub niespodzianki. Przetłumaczone na zdania, teatralne symbole wydają się zbyt odległe od tego, co widzimy w teatrze.
Także w metodach krytyki w stosunku do Szajny tkwi pewien błąd czy błędy sprawiające, że rozmijają się oni nawzajem częściej, niż należy.
Szajna uchodzi za eksperymentatora. W oczach wyznawców i w oczach wrogów. Eksperymentatorów się popiera lub tępi, czasem obojętnie zostawia w spokoju. Szajna nie jest, oczywista, eksperymentatorem (w żadnym sensie) i jeśli warto się zajmować jego sztuką, to jako pewnym faktem, a nie wiecznym próbowaniem. Należy poprzeć lub zaatakować tę twórczość niejako od środka; lecz na to potrzeba właściwych narzędzi.
Teatr Szajny nie jest teatrem literackim. Wie o tym każdy, nawet ten, kto nie widział żadnego z jego przedstawień. Teatr Szajny nie jest też teatrem filozofującym, przynajmniej we właściwym sensie tego słowa (bo przecież dla Szajny wszystko jest filozofią, tyle że domorosłą). Teatr ów nie wytrzymuje krytyki zbyt logicznej i pedantycznej – atakowanie go z tej pozycji jest zawsze wymierzone w sprawy, które nie wchodzą w tego teatru cele i kompetencje. Każdy to rozumie i stwierdzenia powyższe zdadzą się truizmem takim samym, jak prawda, że wartości obrazu nie można mierzyć wedle tego, czy jego autor namalował oko w brzuchu czy na twarzy. A jednak w wypadku Szajny za każdym razem zaczyna się od początku.
Po spektaklu Witkacy pisało się głównie o tym, że inscenizator nie pozostał autorowi wierny. I że były inne przedstawienia trafniej interpretujące twórczość tego pisarza. Jakby nie można było tego przewidzieć przed premierą i jakby dyrekcja Teatru Studio została Szajnie ofiarowana za lojalność względem dramatopisarzy (i jakby, nawiasem mówiąc, istniał w ogóle jakiś wzorzec wystawiania Witkacego, bardziej lub mniej słuszny).
Pisano też o pogardliwym stosunku do słowa. Najniesłuszniej. Szajna nigdy chyba nie gardzi tekstem. Sam przecie (co w Polsce jest przywilejem niewielu) dobiera sobie z bogatej dramaturgii, pozycje, które zdają mu się interesujące. Myślę, że o Rewizorze, Łaźni, Szkarłatnym prochu, Rzeczy listopadowej, Onych mówi i myśli z prawdziwym szacunkiem. Niezależnie od tego, co wyprawia z nimi na scenie, nie można stwierdzić, by utwory te traktował tylko jako preteksty do pokazania efektowności własnej sztuki. Gdyby Szajna był przy tym czytelnikiem nie tylko entuzjastycznym lecz również wnikliwym, tak wnikliwym jak wybitnym jest artystą, tworzyłby zapewne przedstawienia mądrzejsze i głębsze – i nigdy Faust Bordowicza nie wydałby mu i się bardziej współczesny i wartościowy niż Faust Goethego.
Szajna szuka – jak sądzę – w pisarzu przede wszystkim patrzącego tak samo jak on na życie przyjaciela. Przyjaciela, który pojmując jednakowo z nim pewne sprawy, może też przemawiać właściwym Szajnie językiem. Tę ideę „partnerstwa” rodzą czasem podobne doświadczenia (jak u Hołuja), podobne zainteresowania (jak u Brylla), wspólna – jak mniemam – wizja świata (u O’Caseya) czy spojrzenie na pewne społeczne mechanizmy (u Gogola, Majakowskiego). Często – niestety – rzecz ogranicza się do chwytania pewnych „złotych myśli”. Tak jest z Witkacym.
Jakże ten Witkacy w Studio jest prosty i czytelny! Biadania krytyki nad „niezrozumiałością spektaklu” uznać można za żarty. Całość, ów z tak małych kawałeczków scalony „montaż”, jest w dodatku tak celowy i logiczny, jak rzadko się u Szajny zdarza. Zagrożenie Sztuki, uniformizacja, przeklęci Oni – groźne kukły, zautomatyzowane stwory, piersiaste, ufryzowane baby o wielkich zadkach, wyłażące zewsząd, osaczające, niosące koniec. Bałandaszkowi, nam, malarstwu, teatrowi, Szajnie. Także Szajnie, bo jakże osobiście brzmi jego komentarz do sprawy Bałandaszka:
,,(…) on się z innymi nie zgadza i robi swoje. To i Oni przychodzą na siłę, wtargnęli po prostu przez ścianę i robią taki najazd i humbug w cudzej, nietykalnej prywatności”.
Oni u Szajny – wbrew Witkacemu – nie zwyciężą. Zginie Wahazar, zginie Tefuan, zginie pod wielkim metaforycznym tobołem Gliwuś Wężymord. Pozostanie przychylny sztuce i liberalny Bałandaszek, który z życiowego konformisty przedzierzgnie się zresztą w walczącego o ideę Ryszarda III:
„Tak jest dziś, tak będzie zawsze…”
W tym finałowym optymizmie, tak świeżym i rozbrajająco dziecięcym, wyraża się cały Szajna-interpretator. Podobnie jak we wcześniejszym szlachetnym buncie przeciw Tefuanom, Abłoputom i Sajetanom, wielkim żelazkiem „prasującym mózgi”.
Jednoznaczność myślową scenariusza wzmacnia bowiem Szajna inscenizacją. W Witkacym o wiele więcej niż w innych jego spektaklach jest ilustracyjności. Nie tautologii (którą nieraz grzeszył tak bardzo) – tej tu stosunkowo mało. Idzie o pewne sceniczne pointy-symbole, mające wzmacniać słowo (czasem się z nim rozmijające, to prawda). Jest tego pełno, od pomysłów zupełnie błahych (Bałandaszek więziony przez Spikę na linie), po zasadnicze – jak efektowna scena palenia ksiąg i obrazów w finale I części przedstawienia. Jedyna – nota bene – scena zaakceptowana przez krytykę; w istocie natrętna i plakatowo agitacyjna (czy antyagitacyjna raczej).
W części II metaforyka nie jest już tak publicystyczna i jest tu miejsce dla świetnego epizodu z butami, będącego najbardziej wyrafinowanym wyszydzaniem ideologii Szewców (o ileż bardziej wstrząsającym niż akt III tego dramatu). Pośród rozlicznych pomysłów złych, dobrych i doskonałych dość często giną – jak zawsze u Szajny – pewne sensy. Bogactwo, obfitość pomysłów nie jest tu co prawda przypadkowa, tak musi wyglądać ten świat, w którym wszystko zasadza się na ruchu, kataklizmach dotykających ludzi i rzeczy. Nadmiar osłabia jednak efekt. To, co winno być zwięzłe, staje się gadatliwe. „Mnie wstrzymać się od mówienia jest bardzo trudno”, wyznaje Szajna nieraz; widać to, niestety, także na scenie, ową bujność wyobraźni, brak jakiejkolwiek tamy.
Nie wydaje się natomiast słuszne czynienie mu zarzutu z faktu, iż powtarza, cytuje niemal swe dawne pomysły. Nieważne, ile razy użyty już był rekwizyt czy kostium, w ilu spektaklach postaci pełzały pośród sienników i szmat – jeśli za każdym razem spotykają się w odmiennej całości. Jeśli za każdym razem udaje im się (czy udaje?) znaczyć co innego – nie można traktować ich po prostu jako „katalogu pomysłów”.
Ich słabość tkwi w czym innym. Dawno przestały być awangardowe. O awangardyzmie Szajny mówi się bez końca, a przecież nie jest on już od lat żadną awangardą. Jest klasykiem – jakichkolwiek by szukać dlań odniesień: w malarstwie czy literaturze. Mijające lata postawiły pod znakiem zapytania „nowoczesność” jego twórczości przynajmniej w dziedzinie formy… Pozostała tylko uporczywość, z jaką trzyma się swej drogi, uporczywość budzącą respekt. I choć wydawać się dawniej mogło, że teatrowi Szajny brak jest po prostu reżysera rozumiejącego jego intencje lecz krytycznego, dziś już wiadomo, że reżyserem tym może być tylko on sam.