Palec Gombrowicza
1.SEN O FORMIE
Podnosi się żelazna kurtyna. I oto widzowi, który znalazł się w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy na "Ślubie" Witolda Gombrowicza, ukazuje się wnętrze olbrzymiego hangaru. Żelazna kurtyna to jedna z jego ścian, żelazna kurtyna "snu" pozwalająca, po podniesieniu, wyłuskać - z podświadomego aktu śnienia - prawdę o Formie stosunków międzyludzkich, o Formie stwarzanej przez ludzi w ich wzajemnym obcowaniu i stwarzającej ludzi z sytuacji na sytuację.
Powiedzieliśmy, że widz znalazł się w teatrze; w tym tekście powinno to być czymś więcej niż konwencjonalną informacją o pójściu kogoś do teatru: widz znalazł się, to znaczy będąc świadkiem przytomnym działaniu Formy - stwarzającej z Karczmarza Króla - sam odnalazł się w Formie, uświadomił sobie, że w danej chwili gra społeczną rolę widza, odnalazł się w widzu.
Ale wracajmy na scenę. W hangarze jeszcze półmrok. W półmroku tkwi wrak samolotu. Ściana przeciwległa widowni lekko otwarta: w rozchyleniu blade ciało świtu z wbitym weń odłamkiem wojny, "jeżem" zrobionym z drewnianych pali i kolczastego drutu. Z głębi sceny ktoś wytacza gigantyczną oponę. To Henryk, "żołnierz polski podczas ostatniej wojny, gdzieś we Francji, w wojsku francuskim, walczący z Niemcami." Wtacza wreszcie tę swoją oponę. Teraz widać wyraźnie - jest w battle-dressie. Ale czy jest już we śnie, a sen w Henryku, tego stwierdzić z całą pewnością nie można: gigantyczna opona równie dobrze może należeć do porządku rzeczywistości powszedniej, jak i być figurą ze snu. Jest tak, jakby ten niezdecydowany świt, wsączający się do hangaru, odbierał sytuacji jednoznaczność. Henryk wywołuje z pamięci (?), ze swego snu(?) postacie rodziców, narzeczonej, wizję rodzinnego domu. Dom jest splugawiony, zamieniony w karczmę (w planie scenograficznym wrak samolotu zaczyna natychmiast grać rolę karczmy), ojciec jest Karczmarzem, narzeczona Mania - dziewką karczemną. W taki to sposób na język scenicznego snu przełożył się lęk Henryka o bliskich, którzy zostali gdzieś tam w okupowanym kraju. (W kolejnych sekwencjach snu znajdzie wyraz i tęsknota Henryka - dom rodzinny zostanie uwznioślony, podniesiony do godności dworu królewskiego.)
To w planie psychologii indywidualnej, ta w w "Ślubie" stanowi wszakże margines, tematem utworu Gombrowicza jest psychologia zbiorowości, "kościół ziemski", w którym "duch ludzki uwielbia ducha międzyludzkiego", który "dokonywa się przez Formę: to znaczy, że ludzie, łącząc się między sobą, narzucają sobie nawzajem taki czy inny sposób bycia, mówienia, działania... i każdy zniekształca innych, będąc zarazem przez nich zniekształcony" (Gombrowicz we wstępie do "Ślubu", "Czytelnik", Warszawa 1957).
Przyjrzyjmy się zatem tej warstwie znaczeń, ewokowanych przez sceniczne wydarzenia. Gdy Henryk, jeszcze nie zgodziwszy się z tym, że w Karczmarzu rozpoznaje ojca, nazywa go ojcem, już musi zostać synem, to znaczy zachowywać się jak syn. Ale to zaledwie preludium w tej sztuce, która jest "korowodem masek, gestów, krzyków, min", grą, w której ludzie nawzajem przyprawiają sobie "gęby", wyznaczają role. Oto ojciec - prześladowany przez pijaków - krzyczy, że jest nietykalny. "Nietykalny, jak król" - odpowiadają szyderczo pijacy.
Jednak gdy Henryk składa ojcu hołd, szyderstwo w gębach pijaków przeradza się w szacunek. Staje się cud, cud Formy: Karczmarz nie tylko Henrykowi przemienia się w Króla, ale i pijakom, bo skoro Henryk - z całą powagą - składa hołd Karczmarzowi, to znaczy, że Karczmarz jest Królem; wszak nikt nie jest królem sam z siebie, to inni go królem stwarzają. Teraz Król-ojciec - podnosząc Henryka z kolan - podnosi go równocześnie do godności księcia, blaskiem swego majestatu obiecuje zmyć z Mani karczemność, przywrócić jej czystość dziewiczą, dać młodym "godny'' ślub (w tym czasie wrak samolotu gra rolę sali tronowej). Trwają przygotowania do ślubu, już spod szynelowo-karczemnego stroju Mani (a stroje takie noszą wszyscy, nie wyłączając dam dworu", ale wyłączając - Henryka i Władzia), więc już spod łachmanów narzeczonej, spod jej karczemności wykwita biała suknia, gdy Henryk zaczyna mieć wątpliwość, bo osiągnął świadomość Formy. Na dodatek Pijak, Pierwszy z Pijaków, wdziera się na salę. Pojedynek Henryka z Pijakiem - na miny, na gesty, podczas którego Henryk coraz wyraźniej rozumie, że ów palec, "palic" (jak w podrabianej gwarze mówią bohaterowie "Ślubu") - którym można "dudtknąć" każdego w jego godności, jak i podnieść rangę każdego - ma moc kreacyjną.
Dlatego gdy scena jak we śnie nagle się odmienia - wszak to ciągle sen "tylko" - gdy Pijak staje się ambasadorem wrogiego mocarstwa, Henryk z uwagą słucha jego namowy do zdrady. Sam już przecież wie, że "biskup król, kościół, Bóg, to stare przesądy", wie, że Forma zależy od jego woli, ale jakby nie chce jeszcze wiedzieć, że on sam, że jego wola jest tylko odpowiedzią na gest, Formę stwarzaną również przez innych. Zrywa więc ze starym porządkiem świata, odrzuca autorytet bosko-ojcowski, sam ma być autorytetem najwyższym. Obala Króla-ojca. Udaje mu się to, bo dworacy już wcześniej go się bali: ich strach stwarzał w nim tyrana. Nie chciał przecież wiedzieć, że i on - nawet jako władca - formowany jest przez gesty Innych. Dlatego przegra. Przegra w tym momencie, gdy Pijak - poprosiwszy, aby Władzio (powiernik Henryka, jego cień) potrzymał kwiat nad głową Mani (dla "przymiarki"; wszak nie zostały przerwane przygotowania do ceremonii ślubnej) - chytrze kwiat usuwa, usuwając jednocześnie jedyne uzasadnienie sztucznej, dwuznacznej pozycji Władzia z Manią. Henryk zaczyna coś podejrzewać, Forma wymknęła mu się z rąk. Jego autorytet może zostać uratowany tylko przez czyjąś ofiarę krwi. Henryk proponuje Władziowi, aby zabił się dobrowolnie. To uspokoi zazdrość Henryka, a jednocześnie załata dziurę w nadszarpniętej Formie, przywróci Henrykowi autorytet, pozwoli prześnić sen do końca.
Władzio się zabija, ale Henryk oddaje się w ręce strażników. Nie znalazł autorytetu w sobie? Poznawszy prawa rządzące ziemskim kościołem, międzyludzką Formą, "dudtknął" granic wolności? Pojął jej tragizm?
To u Gombrowicza. U Jarockiego, to znaczy w warszawskim spektaklu, Henryk jakby wychodzi ze snu. Czy to unieważnia jego ostatnią decyzję?
2."ŚLUB" - TRZYDZIEŚCI LAT PÓŹNIEJ
Przytrafiło się Gombrowiczowi, że - mimo woli - odbiera się go tak, jakby był epigonem tych, którzy z niego wyrośli. Przecież "Ślub" powstał trzydzieści lat temu, no zgoda - nieco później. Ale Gombrowicz zaczął nad nim pracę w 1944 r., a to - w wypadku Gombrowicza i "Ślubu" - znaczy, że idea dramatu była już wówczas "gotowa".
Inaczej - a kto wie, czy nie ciekawiej niż u Sartre'a - ujęta problematyka relacji: jednostka
- zbiorowość, antycypacja formy teatru, niebacznie nazwanego "teatrem absurdu" - oto cechy prekursorskie "Ślubu", wtórne jednak co nieco w stosunku do "Iwony, księżniczki Burgunda" i
- jeżeli wyjdziemy poza rodzaj dramatyczny - "Ferdydurke". Tylko że autorem wymienionych dzieł też jest Gombrowicz. Słuszniej więc byłoby - oglądając Jonesco, Mrożka, Geneta nawet
- zobaczyć nagle palec Gombrowicza, wycelowany we wznoszoną w ich utworach Formę, usłyszeć głos autora "Trans-Atlantyku", mówiący: To wszystko ze mnie, a jeżeli już nie ze mnie, to i tak ze mnie, bo przecież nie ja z nich; słuszniej więc byłoby zobaczyć ów palec kreujący prekursora, niż mówić, że "Ślub" został wystawiony za późno.
Tylko że słuszność sobie, a nasze wrażenia sobie. Siedząc na widowni odbieram "Ślub" chłodno. Nie, nie obojętnie, ale przecież za chłodno jak na dzieło tej miary. Myślę przy tym, że nigdy ten dramat zbyt gorącym nie był. Jego tezy miał Gombrowicz w małym palcu jeszcze przed napisaniem "Ślubu", potem całą tę akcję - która "stwarza się nieustannie sama" - do swej idei "ziemskiego kościoła" dorobił, dramat Formy przełożył na dramat, sztukę sceniczną. W każdym bądź razie całą tę sprawę ukartował na zimno. Ów chłód - po trzydziestu latach - ściął magmowatą niegdyś problematykę utworu w kryształ, w geometryczną bryłkę lodu.
3.PALEC GOMBROWICZA, RĘKA JAROCKIEGO
"Ślub" w Teatrze Dramatycznym jest realizacją prawie znakomitą, widać w niej rękę mistrza. Wybornie prowadzeni aktorzy: Zapasiewicz (w roli Pijaka) umiejący dosłowność przetransponować w nadznaczenie, Piotr Fronczewski (Henryk) wychodzący poza sen i wchodzący w sen; przymuszający się do królewskości - a to znaczy: odsłaniający w sobie walkę Karczmarza z Królem - Józef Nowak (ojciec), Ryszarda Hanin Matką upita, to znaczy podszyta na przemian strachem, drapieżnością i ciepłem, dalej- Wojciech Pokora i Jadwiga Jankowska-Cieślak. Postacie - stworzone przez wymienionych wykonawców - "raz są plugawe naprawdę, raz wzniosłe naprawdę, to znów zgrywają się tylko na wzniosłość lub plugawość", a więc są w zgodzie z "aktorską psychologią Formy" Gombrowicza, taką, jak ją interpretuje Puzyna ("Burzliwa pogoda", Wnrszawa. 1971).
"Ślub" - choć jego konstrukcja myślowa jest chłodnym kryształem (konstrukcja, nie cały tekst, ten jest "powyginany", zabrudzony, daleki czasami od krystaliczności), a więc "Ślub" - taki, jaki jest - opalizuje na scenie odcieniami znaczeń; dramat Formy spiętrza się, uzyskuje wielowymiarową interpretację. Propozycja Henryka, skłaniająca Władzia do samobójstwa, może być odczytana nie tylko jako próba załatania Formy, ale jako jedyny prawdziwie wolny gest Henryka. I cóż się okazuje? Odpowiedzią na ten prawdziwie wolny gest jednego człowieka może być tylko całkowite zniewolenie drugiego. Oto jeszcze jedno oblicze dramatu Formy, oto prawda o granicach wolności.
Scenografia Krystyny Zachwatowicz zawiesza rozgrywające się wydarzenia gdzieś między ostatnią wojną a niepokojami naszych dni, ukonkretniając, nie krępuje przecież przekładanej na język sceny literatury, nie odbiera jej uniwersalności. Muzyka Stanisława Radwana nie ma charakteru ilustracyjnego, wtopiona w inscenizację pointuje sceniczne działania, prowadzi niektóre kwestie postaci sczepiających się ze sobą w walce na miny, czasem kontrapunktowo dopowiada dalsze ciągi dialogów, odbierając jednoznaczność, słowom, które padły przed chwilą.
Pod ręką Jarockiego, który już po raz trzeci transponował "Ślub" na scenę (Studencki Teatr Gliwice - 1960 r., Schauspielhaus Zurich - 1972 r.), spektakl rozwija się logicznie, staje się działaniem analizującym międzyludzką Formę i "samoanalizującą się strukturą teatru." Ale.
Jest pewne "ale". Gombrowicz pisał swą sztukę, gdy sceną rządziła konwencja naśladowania życia potocznego. Jarocki wystawia "Ślub" po uzyskaniu przez teatr autonomii. W tamtej sytuacji teatru Gombrowiczowi łatwiej było uzyskać zaskoczenie, rozbicie powszednich znaczeń; każdy nie-naturalistyczny gest mógł być obciążony nadznaczeniem, choćby to był ruch palca. Jarockiemu trudniej wydobyć kontrast między naskórkową, naturalistyczną wersją świata, a nadrealnym, analizującym świat stosunków międzyludzkich widzeniem. Musi jednocześnie stwarzać i burzyć. Przelicytowywać. Tam, gdzie Gombrowiczowi wystarcza palec aktora, Jarockiemu potrzebna jest cała ręka, ramię napięte do "dudtknięcia".