Stylowo i współcześnie
"Zemstą" Aleksandra {#au#207}Fredry{/#} dyrektor Krystyna Meissner zainaugurowała działalność nowej sceny kameralnej Teatru Horzycy w Toruniu. "Na zapleczu", bo tak się ona nazywa, jest 80 miejsc i efekt taki, że w dniu premiery, a więc zanim w ogóle mogły się pojawić wiarygodne przecieki zza kulis - bilety były sprzedane na 2 tygodnie naprzód. Jeśli jednak ekonomicznie przedsięwzięcie jest problematyczne - artystycznie broni się znakomicie. Inscenizacja ta unika bowiem największego niebezpieczeństwa grożącego dziś Fredrze: sztuczności i nudy.
Przede wszystkim jest to barwna i ze swadą opowiedziana anegdota, która absolutnie nie przypomina teatralnego muzeum. Aktorzy nie grają postaci odległych mentalnie i historycznie o dwie setki lat, ale tworzą portrety psychologicznie prawdopodobne, jakie pojawiają się czasem w dobrych komediach współczesnych. Każda z Fredrowskich figur zyskuje w tym przedstawieniu indywidualny wyraz, podkreślony kostiumem, zestawem środków i stopniem aktorskiego dystansu wobec postaci. Każda zarazem figura i wszystkie sytuacje między nimi mają charakter całkowicie teatralny. Jest to mądra zabawa sceniczna, w której niczego z Fredry się nie gubi, a do tego wyraźnie określa się jego miejsce wśród innych wielkich romantyków, sugerując dowcipnie liczne podobieństwa i analogie.
Najbardziej klasyczny jest Cześnik Mieczysława Banasika, w którego gestach, minach, sięganiu do wąsa i szabli widać ślady scenicznej tradycji tej postaci. "Dwór" Cześnika, a i on sam nosi wojskowego kroju kostiumy legionowo-napoleońskie, co natychmiast powoduje, że atmosfera po tej stronie muru przypomina dom Majora z "Dam i Huzarów". Nawet Klara (Małgorzata Abramowicz) w I części ma na sobie jakąś bieliźnianą kombinację szarego koloru i buty z cholewami. Związek między nią a Podstoliną z kolei przypomina stosunek Telimeny i Zosi, tym bardziej, że w części II Klara jawi się na scenie w stroju Mickiewiczowskiej bohaterki karmiącej drób. Stosunki między Cześnikiem a jego ludźmi nacechowane są też ową specyficzną, frontową mieszaniną poufałości i poczucia hierarchii. Dyndalskiego czy kucharza Perełkę można ofuknąć, ale nie ma mowy o ciąganiu za uszy czy biciu papierami po głowie, jak to czasem bywało. Nawet Papkin mieści się w tej konwencji i - jako klasyczny miles gloriosus - nosi płaszcz z czymś w rodzaju oficerskich znaków na ramionach i "napoleoński" kapelusz. Różnice w stylu gry pozwalają podkreślić naturalne podziały pokoleniowe.
W czasie apostrofy o "pani Barskiej" młodzież ziewa demonstracyjnie. Gdy Cześnik opowiada o kradzieży całusa - Wacław wraca od Podstoliny z jej szalem wystającym gdzieś z bielizny itd.
Ten sam szal pozwala też wygrać Ryszardowi Balcerkowi drugie oblicze Rejenta, gdy ze znawstwem wdycha z niego zapach kobiety. U Rejenta Milczka z kolei moda panuje domowo-szlafrokowa, głowy są po szlachecku, patriotycznie podgolone, a gospodarz sięga równie często po różaniec, co po formułę o woli nieba.
Równie częste jak odniesienia literackie są w tej "Zemście" cytaty i aluzje teatralne. W {#re#8248}"Dziadach"{/#} Swinarskiego mieliśmy chłopów jedzących jajka na twardo w czasie wielkiej improwizacji, tu mamy siorbanie wody przy preludium Chopina. Z kolei pianino pod realistyczną mazowiecką wierzbą, w której zwisających gałęziach plączą się wchodzący i wychodzący aktorzy, jest rodem z kabaretu. Tu szukać należy źródeł pomysłu wykorzystania kompozycji Chopina jako żywej i niezwykle zabawnej ilustracji muzycznej. Z kabaretu (ale i z "Dam i Huzarów") jest też Podstolina (Ewa Pietras) pojawiająca się na scenie z fajką w zębach i dobywająca z altany w kształcie sławojki butlę z nalewką. Do bogatej tradycji tańczonego finału nawiązuje też parodia poloneza, jakże inna np. od powolnego zamierania postaci w warszawskim przedstawieniu Dejmka. Czytelne jest to wszystko niezwykle, choć przecież nienachalne. Paradoksalnie może, ale to przedstawienie dla dorosłych i teatromanów najlepiej zweryfikuje właśnie młoda widownia. Jeśli je zaakceptuje, sukces będzie podwójny.
W teatrze Krystyny Meissner jedno jest zawsze bardzo problematyczne: ile z efektu ostatecznego trzeba przypisać inscenizatorce, ile zaś poszczególnym wykonawcom i realizatorom. Niezależnie jednak od tej subtelności, na pewno sporo fragmentów tego przedstawienia przejdzie do historii toruńskiej sceny. Jarosław Felczykowski (Wacław, obsadzony pozornie wbrew warunkom) jedzący faworki, Włodzimierz Maciudziński (Papkin) śpiewający popularną balladę z towarzyszeniem gitary i pianina, i kilka innych. Niewątpliwą zaletą aktorów jest znakomite opanowanie wiersza Fredrowskiego, który nie przeszkadza im mówić naturalnie i zachowywać się naturalnie. Potrafią też wydobyć wszystkie podteksty, aluzje, cienkości i grubiaństwa, zagrać obok tekstu. Tu się Fredrowskiego języka, jak zresztą niczego, nie celebruje, gdyż komedie po to są, by było śmiesznie.
Jest więc żart, jest ironia (w dużej dawce), a głębsze znaczenie? Może się mylę, ale upatruję je w przeprowadzeniu dowodu, że tradycyjna polska komedia może być znakomitą pożywką dla teatru. O takie ujęcie Fredry właśnie walczyli między sobą do niedawna fredrolodzy.