Artykuły

Stara, dobra szkoła Franaszka

"Ja, Feuerbach" w reż. Adama Orzechowskiego w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Janusz Milanowski w Gazecie Wyborczej-Bydgoszcz.

Aktor to człowiek, który największą krzywdę wyrządza sobie. Taką refleksję przekazał Mieczysław Franaszek rolą Feuerbacha [na zdjęciu]. Zagrał go wyraziście, elegancko posługując się warsztatem i doświadczeniem.

Nie ma to jak stara, dobra szkoła - ciśnie się na usta po wyjściu z tego spektaklu. Szkoła, która uczy, że w teatrze najważniejszy jest widz i czytelny przekaz. A temu podporządkowane jest solidne rzemiosło, dzięki któremu wyraźnie słychać ze sceny każde słowo. Mieczysław Franaszek od samego początku wie, po co jest na tej scenie: dla widza, a nie dla siebie. Przypominać o tej podstawowej zasadzie chyba nigdy dość. Myślę, że mimochodem uczynił to również Franaszek, jeśli Ja, Feuerbach to podsumowanie jego 35 lat w zawodzie.

Sztuka Tankreda Dorsta to opowieść o starym aktorze, który nie oddzielał sceny od życia. Pewnego dnia z gwarnej ulicy wszedł do pustego teatru na casting (jak to się teraz mówi) do sławnego reżysera. Zamiast niego zastał aroganckiego asystenta. W oczekiwaniu na mistrza (który nie przyjdzie) opowiada o swoim życiu.

Wyobrażam sobie Feuerbacha jako niepozornego mężczyznę w średnim wieku. Nie wygląda na artystę, przeciwnie: ogromnie zalękniony, dokłada wszelkich starań, żeby wyglądać jak zwyczajny obywatel, jak ktoś mający zawód, który wymaga zachowania pełnej powściągliwości i powagi. Jego sposób wyrażania się cechuje maniacka pedanteria. Mówi z lekką egzaltacją, przeciągając chwilami sylaby i podnosząc przy tym głos w taki sposób, jakby dźwięk chciał się uwolnić od słowa i sam zawładnąć głosem - tak w didaskaliach charakteryzuje bohatera swej sztuki Tankred Dorst.

Franaszek pozostał wierny temu przepisowi. Reżyser Adam Orzechowski wiele do roboty przy tym spektaklu chyba nie miał. Zapewne tylko wymyślił przestrzeń, umieszczając Feuerbacha na planie filmowym, a nie w teatrze, uwspółcześniając asystenta reżysera (Artur Krajewski z komórką na smyczy i chłodem na twarzy). Odtwórca głównej roli sam swoją postać przemyślał i wyreżyserował. Snując opowieść o jej życiu, z uporem maniaka starannie wymawia każdą głoskę, wpada w szał, gdy użyje złego słowa. Jest pełen patosu, pogardy dla małości. Potyka się jednak na słowach. To one obnażają prawdę o jego przeżyciach. Wspomina na przykład profesora, który doskonale potrafił prowadzić... i tu zamiast aktora, mówi pacjenta. Od tego momentu zaczyna się dramat, w którym scena miesza się z domem wariatów. - Gdy widzę białe fartuchy, wiem, że to koniec roli - wyznaje w pewnym momencie przejmująco. Franaszek nie odbiegł od literackiego wzoru postaci. Wspaniale natomiast go wyeksponował, zacierając w tym monologu granice między aktorską grą a obłędem, sceną a domem dla obłąkanych, posłannictwem sztuki a życiem. Jakże oszczędnymi środkami to uczynił, wyciągając dramatyzm z prostych czynności - na przykład wówczas, gdy zakłada marynarkę na lewą stronę albo zapomina o butach, czy sięga po szklankę z wodą, żeby coś zamaskować. W starej dobrej szkole jest jak w prawdziwej poezji: spadająca chusteczka to dźwignia wszechświata.

Feuerbach to postać przegrana, która żyła dla mitu, ze ślepą wiarą w siłę aktorskiej kreacji. Odetchnąłem z ulgą, gdy w wywiadzie dla TVP 3 Franaszek stwierdził, że nie utożsamia się z taką postawą. Ale za to jak pięknie potrafi ją zagrać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji