Artykuły

Fikcje i utopie w Awinionie

Co wolisz? Powrót do idei komunizmu czy życie w świecie skupionym na indywidualnych marzeniach i emocjach? W teatralnym kosmosie Festiwalu w Awinionie możesz wypróbować różne możliwości - pisze Piotr Gruszczyński w Gazecie Wyborczej.

Francuska reprezentacja na festiwalu przynosi wiele rozczarowań. Narzekają zwłaszcza goście zagraniczni, bo francuska publiczność przyzwyczajona do oderwanego od rzeczywistości języka i konwencjonalnego sposobu gry bawi się nie najgorzej. Ale jest wśród francuskich propozycji spektakl, który budzi tutaj zachwyt, a myślę, że w Polsce wywołałby ostrą dyskusję. Jean-Pierre Vincent - 65-latek - pokazał spektakl "Milczenie komunistów" [na zdjęciu].

Na scenariusz składa się siedem listów, korespondencja między włoskimi komunistami należącymi jeszcze do przedwojennej generacji. Zostały napisane w 2002 r. Vittorio Foa postanowił po latach nawiązać kontakt z dwójką towarzyszy: Miriam Mafai i Alfredo Reichlinem. Zadał im jedno podstawowe, ale jakże kłopotliwe pytanie: czy wierzyli w rewolucję? Odpowiedzi są pokrętne, by nie być wprost negatywnymi. Foa stawia pytanie o wolny rynek i wartość pracy w dzisiejszym świecie, pyta o ideę, która mogłaby nadać dziś sens ludzkim poczynaniom. Mimo wielu celnych i błyskotliwych stwierdzeń, jak na przykład to, dlaczego wciąż prowadzi się działania antykomunistyczne, skoro nie ma już komunistów, idee zawarte w dwugodzinnym spektaklu dałoby się sprowadzić do monologu najstarszego żyjącego bolszewika na ziemi, który otwiera drugą część "Aniołów w Ameryce" Kushnera. Przedstawienie grane jest właściwie bez dekoracji i polega na lekturze tekstów. Jedynym dodatkiem jest wnętrze starej spełzłej świetlicy, która wygląda jak poniechane miejsce niegdysiejszych gorących zebrań i debat. Francuska publiczność nagrodziła spektakl długą owacją na stojąco, a ja nie mogłem przestać myśleć o tym, jak taka dawka komunistycznego sentymentalizmu zostałaby przyjęta w Polsce.

Żadnych wątpliwości nie wzbudził we mnie oszałamiający spektakl Sashy Waltz "Insideout". Trudno pisać o nielinearnym przedstawieniu z subtelną dramaturgią, który w dodatku każdy z widzów tworzy sam. Jak? Tak jak we śnie. Wchodzimy do hali, w której zbudowane jest całe miasto. Kontenery, chłodnia, księżycowy namiot. Dwupoziomowa ogromna konstrukcja. Nie ma widowni. Będziemy chodzić, bez żadnego przewodnika, nie mając szansy na zobaczenie wszystkich zdarzeń.

Na początku zaglądamy nieśmiało do niewielkich pomieszczeń. W każdym leżą na podłodze pogrążeni we śnie tancerze. Gdzieś po kątach stoją gramofony z kręcącą się, dograną do końca płytą. Letarg miarowego stukotu płyty niezauważenie zamienia się w wykonywaną na żywo, idealnie zsynchronizowaną, choć graną w odległych miejscach muzyką. Tancerze powoli budzą się. Każdy z nich ma tabliczkę z imieniem i datą urodzenia. W różnych miejscach - projekcje map. Na sklepieniu hali cały zodiak miejsc, z których pochodzą wykonawcy. Zaczyna się paralelna gra, każdy z wykonawców opowiada swoją historię. Czasem tylko tańcząc, czasem mówiąc.

Aktorzy oddzieleni są od widzów szybami, wchodzą do małych szklanych gablot. Wyglądają jak ryby w akwarium. Część widowni jest zirytowana, padają pytania, kiedy się zacznie. Jedna z aktorek odpowiada z promiennym uśmiechem: "Myślę, że już się zaczęło". Obrazy stają się fragmentami dziwnych baśni. Łatwo rozpoznać "Królewnę Śnieżkę", którą najpierw malują i ubierają do trumny dwie kobiety w białych kitlach. Zajęte niesłyszalną rozmową bezceremonialnie obracają piękne zwłoki. Ale kiedy kobieta jest już ubrana i leży sztywno w złotej sukience, zjawia się mężczyzna, całuje ją w usta, kobieta ożywa i odchodzą razem, radośnie szczebiocąc.

W kontenerze chłodni odbywa się rosyjska baśń syberyjska. Tam z kolei padnie martwy mężczyzna. Wskrzesi go dopiero powiew spod sukni jego Śnieżynki? Tatiany? Po czułym koncercie na pile kochanka opuści swojego śnieżnego rycerza, a ten na pocieszenie wyciągnie butelkę wódki i poczęstuje widzów, mówiąc: "Eto wodka, eto nie tieatr". Gdzie indziej nagi mężczyzna chodzi po gzymsach, próbując wznieść się w powietrze. Jest para tańcząca tango, złowróżbny człowiek cały zakryty szatą w kratkę Chanel.

Chodzę coraz szybciej i mam wrażenie, że sam zmieniam tempo i nastrój spektaklu. Zaczynają się gwałtowne przesłuchania. Aktorzy paradują ze szczekaczkami, pytają, zaglądają do toreb. Miasto stało się powszechnym dziś miejscem walki z abstrakcyjnym i realnym zarazem zagrożeniem. Następuje katastrofa wojny, potem radosna odbudowa i część, która grana jest dla wszystkich widzów w jednym miejscu, będąca błyskotliwą krytyką konsumpcji. W mieście rośnie zamieszanie i chaos. Aktorzy po raz nie wiadomo który zmienili kostiumy. Część z nich jest wyraźnie teatralna. Dwie gwiazdy w bikini opowiadają o plażach Cannes. Ale nie będzie już nowego radosnego chaosu. Niespodziewanie całe miasto ogarną płomienie pożaru, aktorzy, stukając kredą o podłogę, wypisują w ciemności swoje testamenty.

Spektakl Sashy Waltz z udziałem około 30 wykonawców jest niebywałym przedsięwzięciem, które z jednej strony spełnia teatralne marzenie znakomitej berlińskiej choreografki, z drugiej strony daje możliwość utopijnego marzenia widzom. Mimo pożaru wyjścia z tego świata nie przestaję odczuwać jak wygnania z raju, w którym każdy ma prawo opowiedzieć swoją historię i spełnić własne marzenie.

A dziś wieczorem - premiera "Aniołów w Ameryce" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego przywiezionych na festiwal przez TR Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji