Artykuły

ŁKS czyta książki

To najciekawszy spektakl sezonu 2014/15 w Łodzi. Z finałowym wezwaniem, aby zalegalizować kibolskie ustawki, bo to taka nowoczesna forma turniejów rycerskich. Jak wolność, to wolność! Niech się pozabijają, a potem będzie można ogłosić święto narodowe z okazji pozbycia się badziewia.

Chorea i jej przyjaciele są w tym spektaklu bardziej przewrotni niż kiedykolwiek. Prowokują? Nie do końca. Raczej grają na nucie identyfikacji i kulturalnie tłumionych pragnień. A jak tabu przestaje być tabu, to się robi nieswojo.

Zagrane w plenerze Derby. Białoczerwoni są opowieścią o toczonej na ulicach Łodzi wojnie Widzewiaków z Ełkaesiakami, której finałem jest rozprawa sądowa mająca na celu ustalenie okoliczności śmierci młodego chłopaka. Zginął, bo poszedł na ustawkę. A poszedł na ustawkę, bo każdy u nas chodzi na jakąś ustawkę: jak nie kibolską, to rycerską, powstańczą, wojenną czy jakąkolwiek inną. I tak od tysiąca lat. „Bo jesteśmy naród milenijny”. I dlatego, że nie potrafimy żyć bez ustawek. Bo czyż nie bije nam „mocniej serduszko na widok serdeńka takiego w czerwonym kapturku, brykającego radośnie nóżkami po brzuszku kolegi, albo wyciągającego piąstki ku tym ząbeczkom żółciutkim”? I choć – rzecz jasna – to wezwanie, byśmy narodowe problemy rozwiązywali metodami kiboli, mówione jest ze sceny w posępnym oparze absurdu i dymie płonących tuż pod naszymi nosami stadionowych rac, to jednak wcale nie czujemy, aby propozycja była nam zupełnie obca. Siła spektaklu polega na przedziwym obudzeniu kibola w każdym z widzów, niepozostawiającym złudzeń, że niby-wojny łysych dresiarzy nas nie dotyczą. Że dzieją się obok nas, ale przypisane są do cudzego świata.

Dałem się złapać w pułapkę tego spektaklu już na początku, gdy – jakby chodziło o bezwarunkowy odruch – na pytanie „Za kim jesteś?” odpowiedziałem: „Za Widzewem”. Z dumą zasiadłem na mojej, widzewiakowej trybunie, upewniając się, że tam, po drugiej stronie, u Ełkaesiaków, nie usiadł nikt znajomy. I jak jedna z „naszych” ruszyła biegiem przez murawę ukraść „tamtym” koc (noc zapowiadała się zimna), to – gdy wróciła z wełnianym trofeum w ręku – klaskałem, jak rzadko zdarza mi się klaskać w teatrze. Nie ja jeden. Nasza widzewiakowa wspólnota zbratała się tak szybko i mocno, że nie sposób było nie czuć dumy. A jak w pierwszej scenie spektaklu powieszono na murze wielki baner z napisem „Widzew pany”, to przeżywałem romantyczno-patriotyczne uniesienie, którego nie stłumiło nawet wycie wrogich widzów-kiboli z naprzeciwka. Gotów byłem wstać, jak wstaje się do hymnu albo do niedzielnego recytowania Credo. I nie byłem w tym uczuciu osamotniony. To była chwila naszego triumfu: mojego i siedzących obok mnie: znajomej z domu kultury, koleżanki z pracy na Uniwersytecie, byłego studenta… Nikt z nas pewno nigdy nie był na derbach Łodzi i oto pozwolono nam poczuć magię starcia dwóch światów. Dwóch rzeczywistości. Mitologicznych herosów jak z młodopolskich obrazów, władców zbiorowej świadomości jak z romantycznych arcydzieł. Nie przez przypadek gdy na murawie odgrywana będzie pierwsza z wielu scen bójki, z kibolskich gardeł (już aktorskich, nie widzów) skandowane będą imiona: „Herkules! Achilles! Bolesław! Przemysław! Mieszko!”, a później „Mariusz! Marian!” i znów „Lech!”. Marzenie o mitologizowaniu swojej rzeczywistości było i jest naszym zbiorowym sportem, a kibolska ustawka to inny rodzaj wyznania, że dziadem dzisiejszego Mariusza był Mieszko. Pradziadem zaś – Achilles. A wszyscy narażali się i cierpieli za miliony. Nawet jeśli tylko mazali sprayem po murach albo kradli z przeciwnej trybuny koc.

Spektakl nie jest zatem opowieścią o jakiejś obcej grupie społecznej, ale pokazuje, jak dobrze ta kibolska wojna mieści się w naszym narodowym, romantycznym paradygmacie, w którym – mimo że wokół skrzeczy pospolitość – co drugi czyn rodzić się może z tęsknoty za wielkością. Tekst Artura Grabowskiego gra z twórczością naszych wieszczów: stadionowe zaśpiewki mieszają się z romantycznym metrum, a opowieść o życiu dla wojny klubów skrzy się od wizji narodowych poetów. Przy czym nie ma tu programowego odrzucenia którejś z narracji, a odnalezienie kpiny z kibolskich czynów i literackich wizji jest raczej wyczynem widza niż zamierzeniem twórców spektaklu. Pewno, bardzo długo ogląda się ten spektakl z uśmiechem na ustach, a żywe kwestie co chwilę nagradzane są śmiechem widzów. Nie jest to jednak triumfalny rechot pogardy dla dylematów dresiarzy i bombastycznych wizji polskich poetów. Nie ma tu – jakże łatwej – radości z patosu dylematów Konrada (tekstem najczęściej wplatanym we współczesną opowieść jest Wyzwolenie Wyspiańskiego). Śmiech jest jakąś dziwaczną obroną przed zwyczajnie nieznośną wizją – ale obroną, która traci siłę (i przestaje być używana) w zderzeniu z realną tragedią: tragedią chłopaka, który zginął w toczonej na naszych oczach wojnie klubów. Na imię – w spektaklu – było mu nie Mariusz, nie Mieszko, nie Achilles, ale Konrad. Ten sam, co u Wyspiańskiego? Jeśli uznamy, że ten sam, to znów wszystko zatopimy w falach przypływu narodowego romantyzmu. A zginął przecież – podobnych przypadków w Łodzi i w całej Polsce w ostatnich latach było wiele – bardzo konkretny człowiek. Nie literacki bohater.

Bo przedstawienie to, będąc opowieścią o ciągłym obowiązywaniu paradygmatu romantycznego w naszej kulturze, pokazuje sposób, w jaki genetyczna wręcz tęsknota za mitologizowaniem wszystkiego staje się metodą odrealniania różnorakich tragedii i rozmywania problemów. Twórcy spektaklu z wielką pieczołowitością analizują proces narodzin kibola, takiego, co to gotów jest iść z nożem na ustawki. I pokazują, w jaki sposób nasze narodowo-romantyczne myślenie infekuje umysł młodego dresiarza, który w imię wspólnoty, niczym – tym razem Mickiewiczowski – Konrad jest w stanie kochać i cierpieć za miliony. Czy zgolenie głowy i zakup dresu to bardziej obrona przed dziedziczoną z pokolenia na pokolenie biedą czy odpowiedź na jedyną propozycję, którą formułuje nasza rzeczywistość, a która ma zgoła romantyczną proweniencję? A może jedno i drugie? Jeden z najsłynniejszych napisów anonimowej akcji graficiarzy realizowanej w kontrze do łódzkiej wojny futbolowej to deklaracja z bałuckiego muru: „ŁKS nie czyta książek” – nic bardziej mylnego. Twórcy spektaklu – nie sugerując, że organizatorzy ustawek rozczytują się w Dziadach – pokazują, jak blisko jest jednak kibolskim działaniom do literackich tropów.

I jednocześnie potrafią nadać tej diagnozie bardzo lokalny charakter. Jedna ze scen spektaklu, rozmowa Babci z Wnuczką, do złudzenia przypomina dialog Osowiałej staruszki i Małej metalowej dziewczynki z Między nami dobrze jest Masłowskiej. Z tą tylko różnicą, że – jak zauważa Wnuczka – łódzka Babcia przeżyła wojnę zupełnie inaczej, niż przeżyła ją Osowiała staruszka: w Łodzi nie było powstania. „Szkoda, że nie widziałaś wojny” – powie Wnuczka. „Może i szkoda” – odpowie Babcia. Ale ta wymiana zdań otwiera zupełnie nowy podrozdział opowieści – o tym, na ile kibolskie wojny (szybko okazuje się, że w dialogu może jednak nie chodziło o wojnę światową, ale o walkę klubów) są lokalną odpowiedzią na potrzebę heroicznej historii. Jakby miasto pozbawione miejsca w polskiej narracji historycznej próbowało sobie to miejsce zdobyć – naszą wersją powstania warszawskiego czy naszą wersją gdańskich protestów (te na myśl przywodzi scena pogrzebu Konrada, niesionego jakby na drzwiach, wzorem Janka Wiśniewskiego – kolejnego wcielenia Mickiewiczowskiego herosa). Na razie Łódź wydaje się jednak dziwacznym skansenem, o którym można sobie – z odległej perspektywy – opowiadać komunały albo w którym można kochać się jak krakowscy artyści w bronowickiej wsi. Jedno nie wyklucza drugiego, co w tym spektaklu doskonale ukazuje – tu przepisano rozmowy Dziennikarza z Wesela – spotkanie Dziennikarki z kibolem. Ona, Jessica w modnym stroju, pyta łysego dresa: „Czy pan reprezentuje jakąś grupę?”. Odpowiedź: „Chciałbym cię złapać za dupę”.

To nie jest spektakl interwencyjny, a jednak wpisuje się w szereg prac Chorei będących dyskusją z miastem. Dyskusją, która – choć nie powtarza się nieustannie wielkich słów o potrzebie zmiany i aktywizowaniu widzów – prowadzi do konkretnych rezultatów, z których najważniejszym jest budowanie szczególnego rodzaju teatralnej wspólnoty. Chorea nie ma problemów ze zgromadzeniem widowni i znajdowaniem współpracowników: zapewne dlatego, że ten teatr umie wychodzić w stronę różnorakich inności. Przeszedł olbrzymią ewolucję od czasu pierwszych łódzkich spektakli, pokazując, czym jest realny dialog z miejscem i jego mieszkańcami. W Derbach… wystąpili poza „etatowymi” aktorami Chorei także adepci i chór Chorei, ale również aktorzy Pinokia i Filmówki (a to prawdziwy ewenement, bo Filmówka bywa krytykowana za hermetyczność i zamknięcie na miasto). Tomasz Rodowicz grał tą różnorodnością technik i umiejętności, tworząc widowisko tyleż ciekawe, ile wiarygodne w swojej różnorodności.

Podobnie było w innym dużym widowisku przygotowanym niedawno przez Choreę we współpracy z Teatrem Pinokio oraz Teatrem Szwalnia, Pracownią Fizyczną, Grupą KIJO – Dialogus De Passione#Pasja Dialogu. Prezentowane w Wielki Piątek na cieszącej się złą sławą ulicy Włókienniczej misterium Męki Pańskiej było między innymi dalszą częścią refleksji na temat sporu wokół Golgota Picnic z zeszłego roku (wielu uczestników wielkopiątkowego wydarzenia rok wcześniej zaangażowało się w organizację lektur sztuki Garcii w imię solidarności z jego artystami). Spektakl dla wielu był zaskoczeniem, bo artyści postanowili spróbować opowiedzieć mękę Chrystusa z niemalże sakralnym skupieniem, choć przecież od początku do końca wpisywali się w tradycję teatralną: raczej rzemieślniczą niż duchową. Co więcej, jakby próbując znaleźć język kontaktu z tymi, którzy niemal rok wcześniej czuli się oburzeni spektaklem Garcii, opowiedzieli historię bez wykorzystania krzyża, pytając o kwestię dosadności w opowiadaniu historii należących do wspólnego dziedzictwa.

Efekt, który otrzymali, był niezwykle ciekawy z artystycznego punktu widzenia, ale także pokazywał moc „lokalnego” myślenia w wykonaniu Chorei i zaprzyjaźnionych z zespołem artystów innych łódzkich teatrów i grup. Chrystus w koronie cierniowej idący przez naprawdę niebezpieczną ulicę, wśród antysemickich napisów, wciągany przez oprawców do bram i podwórek, które na co dzień są scenerią ulicznych bójek, ponownie stał się postacią zuniwersalizowaną, wspólną dla obu stron sporu wokół Golgota Picnic. A jednocześnie spektakl nie stygmatyzował miejsca: to nie była diagnoza problemów łódzkiego bieguna ubóstwa tworzona z wysokości artystowskiej katedry.

Czy Dialogus De Passione#Pasja Dialogu zostanie jeszcze zagrany? Pewno nie. Zresztą jego jednorazowość, mimo olbrzymiego rozmachu, stanowiła także ważną wskazówkę interpretacyjną. Trzeba jednak mieć nadzieję, że w nowym sezonie Chorei uda się pozyskać środki na ponowne pokazy Derbów… Spektaklu prawdziwie wyjątkowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji