Artykuły

Robota gojów...

Teatr Jaracza obniża loty. Dybuk to kolejny w tym sezonie spektakl, o którym przed premierą mówiło się dużo i zachęcająco, a którym premierowa publiczność była raczej rozczarowana niż oczarowana.

Dybuka przygotowano z okazji obchodów Roku Kultury Żydowskiej i pomysł sam w sobie bez wątpienia jest godny uznania. Polska premiera tej sztuki odbyta się właśnie w Łodzi, w 1925 r., inicjatywa łódzkiego teatru jest więc cenna dla podtrzymania tradycji. Po przedsięwzięciu tej rangi można się było spodziewać, że będzie podwójnym wydarzeniem: artystycznym i towarzyskim. Kuluary zaaranżowano starannie, to fakt. Był ambasador Izraela Miron Gordon, łódzka śmietanka towarzyska w komplecie: władze, politycy, biznesmeni, ludzie kultury, byt szampan i orzeszki. Strona artystyczna wypadła, niestety, gorzej.

Typowy goj zna żydowską tradycję z „cepeliowskiego” Skrzypka na dachu i obrazków z brodatymi Żydami przed bóżnicą albo ceremonią zaślubin pod hupą. Goj pogubi się w Dybuku, sztuce o tak wielu warstwach i płaszczyznach interpretacyjnych, że aby je wszystkie objąć, trzeba być absolwentem jesziwy. Przed wojną dramat An-skiego grywany byt w teatrach żydowskich i Żydzi stanowili większość na widowni. Kto wystawia tę sztukę dla powojennych gojów, powinien zdecydować się na taki kształt sceniczny, który pozwoliłby przynajmniej jedną z płaszczyzn odczytać do końca. Tego właśnie w łódzkim przedstawieniu zabrakło.

Dybuk był jednocześnie cepelią, żydowskim misterium poetyckim, filozoficzną przypowieścią oraz Dziadami Mickiewicza, Drugą, Czwartą (Trzecią częścią „w jednym”. Bogusławowi Suszce (Chanan) młody żydowski heretyk pomylił się najpierw z Konradem, potem z Gustawem. Wołałam go jako Gustawa, bo wtedy mniej mówił, a za to „wyglądał”. Nie poradził sobie ani z filozoficznymi przesłankami herezji, ani z jej demonicznym klimatem, a jego partner Marek Kasprzyk dodatkowo zdołował go w każdym z dialogów. Nie wyobrażam sobie gorzej niż przez tę dwójkę mówionych fragmentów Pieśni nad pieśniami. Agnieszka Kowalska (Lea) skoncentrowała się na tej części swojej roli, w której jest opętana przez dybuka. Wyła i miotała się nader artystycznie. Nie miała za to pomysłu na zagranie zwykłej zakochanej dziewczyny. Piotr Krukowski (reb Azriel) byt mniej więcej o czterdzieści lat za miody i o kilka klas aktorskich za słaby do roli mądrego rabina, wypędzającego dybuki mocą swych zaklęć i autorytetu. Inne role były albo zupełnie położone, albo nie przemyślane do końca. Wszyscy „starzy Żydzi” miotali się pomiędzy koncepcją bohatera szmoncesów i gderliwego polskiego szlachciury.

Zalety znalazłam trzy: nastrojową, na folklorze żydowskim opartą muzykę Piotra Hertla, równie nastrojowe światło Krzysztofa Sendke oraz zagospodarowanie przestrzeni scenicznej, które jest, jak przypuszczam, wspólną zasługą Waldemara Zawodzińskiego (reżyseria) i Janiny Niesobskiej (ruch sceniczny). Było w spektaklu wiele świetnych wizualnie scen zbiorowych, umiejętnie rozłożonych na kilku planach. Gdyby wynaleźć filtr, który przepuszczałby tylko dźwięki muzyki, a zatrzymywał głos aktorów, można by spędzić na Dybuku mile chwile.

A tak, wypadło byle jak. Wielka szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji