Artykuły

Ulga w płucach

Gdy w wyreżyserowanej przez Jerzego Fedorowicza farsie Biznes, autorstwa Johna Chapmanna i Jeremy’ego Lloyda, na scenie pojawia się Małgorzata Kochan – powietrze łagodnieje. Trochę tak, jak o zachodzie słońca brunatne skóry opadłych kasztanów na Plantach. Zmierzch wolno wygasza te kuliste lśnienia pod nogami, w górze ani cienia obłoków, idzie się, idzie się, idzie się, albowiem – się idzie. I do domu jakoś nie skoro wracać. Jest dobrze. Po prostu dobrze. Ulga wkracza do płuc. Która to godzina? Dopiero ta?! Mój Boże, jeszcze kupa czasu…

W sumie – nic wielkiego. O świetnie, że tak. Przecież nie można ciągle o same tylko potężne sprawy łba rozbijać. Nieprawdaż? Jakby rzeki Witkacy – nie można tak ciągle, gdyż jak jest ciągle, to się wszystko zmienia w wągle Farsa w Teatrze Ludowym jest zwyczajną ulgą normalności. Nie Szekspir, nie gruntowna reperacja świata, nie ból istnienia, nie zagwozdki dzieci głodujących w Afryce, nie trudny byt polskiego żołnierza w Iraku, nie bezrobocie, nie „robocie", nie afera orlenowa, nie posłanka Beger na studiach, nie „nie ma co do gara włożyć", oraz nie nieszczęsny Piotr Perypatetyk Najsztub, ten Sokrates nadwiślańskiej telewizji, z regularnością napastliwego maniaka pretensjonalnie szukający dziury w całym. Nie, nie i raz jeszcze nie.

Ani tych, ani miliona innych problemów naszej współczesności Fedorowicz pospołu z Chapmannem i Lloydem – nie dotykają. Oni zwyczajnie robią sobie z nas i siebie bosko durnowate „jajca” sceniczne. Jak na rasowych „farsiarzy” przystało, dwie wieczorne godziny nasze – w czas naszego rechotu zmieniają. Oni dali ten przysłowiowy ser, ja głupotę swoją, więc pomiędzy śmiech falował, bo musiał. Śmiech o niczym, śmiech w żadnej sprawie, śmiech nie uwikłany, śmiech bez pod tekstów, śmiech, który pragnie być tylko sobą. Śmiech czysty.

No bo, czy może być coś brudnego w strzeliście głupkowatej historyjce o dwóch właścicielach firmy przewozowej, którzy, chcąc ten swój upadający biznes dobrze sprzedać, przez tzw. zbieg okoliczności żony swoje kontrahentom wystawiają jako panienki z agencji? Stanley Bigley (Tadeusz Łomnicki) i Norman Harris (Krzysztof Górecki) dzwonią gdzie trzeba. Wynajmują apartament w londyńskim hotelu, apartament z widokiem na Big Bena. Organizują fachową aprowizację – „Jaś Wędrowni czek" (Red Label), piwo i coś do przegryzienia. Finalny szampan grzecznie się chłodzi. Wszystko dopięte na ostatni guzik, zwłaszcza marynarki. Pozostało tylko cierpliwie czekać na wspomagające damy, na kupców z zachodniej Europy, czyli na Szweda Swena Uberga (Jacek Wojciechowski) i Niemca Kurta Hoffmana (Jacek Joniec), oraz na wytęsknione podpisy na akcie kupna-sprzedaży. Aliści…

Tak się otóż złożyło, że panienki – Sabrina (Patrycja Durska-Mruk) i Valerie (Urszula Sadowińska) – nie mogą przybyć, za to przybywają i w role dam wspomagających wchodzą żony. Hilda Bigley (Magdalena Nieć) plus Kochan jako Rosę Harris. No i chyba nie muszę mówić: w kluczowym momencie zamówione profesjonalistki się jednak – pojawiają! Zaczyna się polka, zaczyna się galopka, rozkręcać zaczyna się spirala farsowych bon motów. Idiotyzm ściga idiotyzm. I dobrze! Paranoja na rękę się z paranoją siłuje. I brawo! Kretyństwo w pysk leje kretyństwo. które ze swej strony flekuje kretyństwo numer trzy. I jeszcze lepiej! A w samym sednie tych farsowych igraszek – właśnie Kochan. Gdy wchodzi po raz pierwszy – powietrze wokół łagodnieje.

Nie, wcale nie daję do zrozumienia, że cała reszta wymienionych artystów na jakimś dnie aktorskim się znajduje. Wręcz przeciwnie! Nic jednak poradzić nie mogę – Kochan zwyczajnie dobrze się ogląda. Ta jej Rose, ta „różyczka", ta „żonka-krupcia" jest ulepiona z samej delikatności. Żadnego nadmiaru w gestach żadnej intonacyjnej fanfaronady ani okruchu zbędnego spojrzenia. Słowem – lekkostrawny smakołyk. I tak na dobrą sprawę, gdyby przedstawienie Fedorowicza porządnie zważyć, zmierzyć i podliczyć – niewiele mniej dałoby się powiedzieć o całości. Niewiele mniej, bo na ten przykład, znęcanie się nad stylistyczną przeciętnością Chapmanna i Lloyda – jakoś nie ma tutaj sensu.

Nie ma sensu aptekarskie kręcenie nosem, bo gdy ojczyźnie teatru, który prawie bez przerwy czegoś ode mnie chcę, wreszcie pojawia się przedstawienie, które fundamentalnie niczego ode mnie nie chce – lekko wadli we farfocle należy w kąt odrzucić. Trzeba po prostu wstać i się przejść, wspominając czas zmierzchów gaszących kuliste lśnienia brunatnych skór kasztanów pod nogami Idzie się, idzie i idzie, albowiem – tak się sobie idzie. I do domu jakoś nie skoro wracać. Jest dobrze. Jest dobrze – po ludzku. Która to godzina? Dopiero ta?! Mój Boże, jeszcze kupa czasu… W górze ani cienia obłoków. Ulga wkracza do płuc.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji