Artykuły

Śmiech nie milknie

Stanisław Barańczak, autor przekładu Poskromienia złośnicy — dokonanego specjalnie na prośbę Jerzego Stuhra, dla potrzeb Teatru Ludowego w Nowej Hucie — wyznał w jednym z artykułów, że tłumacząc Szekspira należy pamiętać o trzech rzeczach: że był on człowiekiem niegłupim, że był niezłym poetą i nie najgorszym artystą teatru. Dlatego Szekspira należy tłumaczyć tak, żeby można go było całkowicie, natychmiastowo i bez trudu zrozumieć (nie tylko w lekturze, ale i w wykonaniu scenicznym), aby tekst przekładu był sam w sobie wybitnym utworem poetyckim i mógł stanowić podstawę wybitnego dzieła teatralnego.

Jakie to proste, prawda? Ileż to się czyta podobnych deklaracji, z którymi na etapie ich materializacji powstają tzw. zasadnicze kłopoty. Na szczęście nie dotyczy to realizacji przedstawienia Teatru Ludowego wyreżyserowanego przez Jerzego Stuhra. Jego inscenizacja okazała się konsekwentnym przełożeniem na warunki sceny trafnych spostrzeżeń tłumacza. „Czytałem niedawno Poskromienie złośnicy w przekładzie Barańczaka — odnotował Jan Kott — nieprawdopodobnie kolokwialne, ale tak zabawne, że cały czas się śmiałem".

Na przedstawieniu nowohuckiego Poskromienia złośnicy śmiech widowni prawie nie milknie. To spektakl tętniący radością życia, żywy (mimo grania go już piąty sezon), o niezwykłej, uwodzicielskiej urodzie scenicznej. Reżyser zrobił spektakl dla młodych widzów, z młodym zespołem — w sporej części złożonym z jego wychowanków.

Jest w tym przedstawieniu sporo ról poprowadzonych brawurowo, choć bez szarży: Małgorzata Kochan — krucha z postury, lecz po diabelsku temperamentna Katarzyna, Piotr Urbaniak — jako umiejętnie żonglujący skrajnymi nastrojami Petruchio i Roman Gancarczyk — w roli zdziwaczałego, łachmaniarsko-dziadowatego sługi Grumia. Nie brak tu także świetnie poprowadzonych postaci dalszego planu. Andrzej Franczyk dokonuje cudów cielesnej transformacji, gdy z rosłego Dziedzica w prologu, we właściwej sztuce przeobraża się w ojca Katarzyny — starego pokracznego chudzielca na inwalidzkim wózku. Nie sposób też nie wymienić Tomasza Schimscheinera — w śmiałej interpretacji roli zniewieściałego pazia Biondella czy Sławomira Sośnierza jako Bakałarza podszywającego się pod ojca Lucencja.

Kolokwializmy, celowe anachronizmy lingwistyczne i poetyckie niespodzianki Barańczaka („a gdy lutnię nastroję czy wciąż będzie nas troje?”), ośmieliły twórców spektaklu do podobnej zabawy z formą. Petruchio, pojawiający się na własnej uroczystości ślubnej z czubem punka, łańcuchami na szyi i „pieszczochami" na przegubach rąk, lub zupełnie nieznany w epoce elżbietańskiej, a wyjęty nagle spod płaszcza, gigantyczny karabin maszynowy nikogo nie razi, lecz bawi. Tekst niegłupiego Szekspira, tłumaczenie niezłego poety Barańczaka i reżyseria nie najgorszego artysty teatru Stuhra splotły się ze sobą w nowohuckim spektaklu w zaskakującej harmonii. „Chodź mój ideale, lepiej dać późno, niż nie dawać wcale” — chciałoby się powtórzyć za Petruchiem, mając na uwadze ów czasowy poślizg w warszawskiej prezentacji godnej pochwały pracy krakowskich artystów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji