Artykuły

Ucieczka w milczenie

Najpierw ucieczka w stronę wypisów. Blisko 79-letni (w styczniu 1985 r.) Roman Brandstaetter urodził się w Tarnowie. Wedle notki biograficznej Polscy pisarze współcześni 1944-1969 L. M. Bartelskiego: „ukończył filologię polską na UJ w Krakowie ze stopniem doktora. Ogłosił w 1928 r. tom poezji Jarzma. W okresie wojny przebywał na Bliskim Wschodzie. Po wojnie attaché kulturalny w Rzymie. Wrócił do kraju w r. 1948. Otrzymał w r. 1951 państwową nagrodę artystyczną I stopnia za libretto do opery T. Szeligowskiego Bunt żaków, w 1958 r. nagrodę literacką im. Pietrzaka. Poeta, publicysta, autor sztuk scenicznych, tłumacz Szekspira”.

Wśród kilkunastu utworów dramatycznych Brandstaettera (m.in. Powrót syna marnotrawnego, Przemysław II, Król i aktor, Król Stanisław August, Znaki wolności — rzecz o Sułkowskim) przeważają zdecydowanie dramaty historyczne. Więc, jakby „ucieczka” autora w przeszłość. Biblijno-narodową. Ucieczka w przypowieści filozoficzno-moralne oraz ku skojarzeniom losów ludzkich z mechanizmami, które nimi poruszają — zawsze (a przynajmniej w sytuacjach ważkich dziejowo) żywym. Choć nie warto tu szukać natrętnych uogólnień, czyli stawiać między czasem minionym i współczesnością znaku równości. Byłoby to zwykle uproszczenie.

Ale jest w dorobku Brandstaettera również sztuka współczesna. Uważana za jego najlepsze dzieło, acz w moim mniemaniu — z punktu widzenia jej konstrukcji — trudno się z taką oceną zgodzić. Rzecz tedy do dyskusji. Idzie o Milczenie — opublikowane w r. 1956, mimo że utwór ten powstał kilka lat wcześniej i nie mógł ukazać się natychmiast po napisaniu ani drukiem, ani na scenie. Dlaczego? Chyba dlatego, że był i za bardzo… współczesny, i dotyczył zbyt bliskich, a jednocześnie ogromnie drażliwych spraw naszej rzeczywistości społecznej i politycznej. Dziś, z perspektywy prawie 35-letniej, nieco łatwiej (i wygodniej) formułować wyważone sądy o powodach administracyjnej „ostrożności” w oglądzie i racjach Milczenia. Treści sztuki, a przede wszystkim motywy postaw i działań jej bohaterów, odzwierciedlały na ogół wyraźnie stan dusz, umysłów oraz klimat niedobrego czasu z okresu tzw. kultu jednostki, gdy pod wzniosłymi hasłami ideowymi rozpanoszyła się pycha i arogancja niektórych jednostek, pod wpływem magii władzy utożsamiających się z partią i socjalizmem. Pierwszym hamulcem na tej drodze okazał się XX Zjazd KPZR i polski Październik.

Tu proponuję ucieczkę do pamiętnikarskich wspomnień i dokumentów o W. Gomułce, opracowanych przez J. Michasiewicz i W. Namiotkiewicza, a drukowanych aktualnie w „Życiu Literackim” (oczywiście, w skrócie): „27 X 1952 (…) referat wygłasza członek Biura Politycznego, sekretarz KC PZPR W. Dworakowski (…), który oskarża Wł. Gomułkę i M. Spychalskiego o «przemycenie» do szeregów PPR «zbrodniczej szajki prowokatorów». Dalej: „…określa W. Gomułkę jako «powolne narzędzie imperializmu»”. Następnie, w relacji z 18 II 1953 czytamy o przesłuchaniu W. Gomułki w śledztwie, gdy ten odmówił przyznania się do winy, replikując: „Fabrykujecie zarzuty! Według was to nic innego nie robiłem, jak tylko ukrywałem swą działalność przed Biurem Politycznym. To jest bzdura. Te wszystkie wasze kłamstwa zostaną zdemaskowane i ciekaw jestem, jak wówczas wy będziecie wyglądali. Co będzie z wami, jak ja udowodnię na podstawie dokumentów, że są to zarzuty wyssane z palca?” Co było potem, wszyscy (starsi) wiemy.

W takiej atmosferze lat pięćdziesiątych toczy się akcja Milczenia. Dramatu, który po r. 1956 wszedł jednak na scenę — spotykając się zresztą ze sprzecznymi opiniami krytyków, jak i odbiorców krajowych. Wystawiono go w 8 teatrach za granicą. Miejscem obecnej premiery Milczenia jest sena „Nurtu” w nowohuckim Teatrze Ludowym.

Na głównego bohatera sztuki powołuje autor Ksawerego Poniłowskiego, pisarza i równocześnie starego działacza komunistycznego, który uznawszy w r. 1949 konieczność podporządkowania się zasadom „socrealizmu”, po wielu gorzkich doświadczeniach i bezskutecznej walce ze schematyzmem we własnej twórczości i z wulgaryzacjami ideologicznymi, ucieka w poczuciu klęski życiowej przed swoimi i cudzymi lękami, przed osobistą odpowiedzialnością, wyrzutami sumienia, a wreszcie bezradnością — w „łagodzone” alkoholem milczenie.

Dramat ponadto wiąże z sobą losy kilku ludzi. Oprócz Ksawerego, tok akcji obejmuje jego nową żonę (religijną Irenę), córkę z poprzedniego małżeństwa (fanatyczną zetempówkę Wandę) i sublokatora w ich mieszkaniu (zakochanego w Irenie, prokuratora Witowicza) oraz niespodziewanego gościa (inżyniera rolnika Niedzickiego). I właśnie ta nieoczekiwana wizyta człowieka, który kiedyś przed wojną użyczył schronienia komuniście Ksaweremu, ściganemu przez policję — choć sam był wvprzeciwnym obozie politycznym — wprowadza gwałtowne zamieszanie w życie rodziny Poniłowskich. Dawny ziemianin, przycupnięty teraz na posadce urzędniczej, początkowo pracował w PGR, gdzie został wplątany w aferę sabotażową. Mimo tego, że nic tu nie zawinił, usiłowano z niego uczynić przestępcę politycznego. Nie mogąc wytrzymać presji otoczenia i stresów, zdecydował się wybrać ucieczkę z kraju. Ostatnim zaś przystankiem przed realizacją tego postanowienia, a zarazem chwilowym azylem, miał być akurat dom Ksawerego. Pisarz, po chwili wahań, uwierzył swemu dawnemu wybawcy z opresji. Jak się okazało, słusznie — gdyż prokurator Witowicz, ongiś sędzia śledczy badający udział Niedzickiego w „aferze”, rozpoznał inżyniera i wyjawił Ksaweremu bezpodstawność oskarżeń. W ten sposób zaciągnięty przed latami dług wdzięczności mógł zostać spłacony ze względów czysto humanitarnych. Aliści, pełną rozterek i goryczy rozmowę ojca z obcym klasowo gościem usłyszała przypadkiem Wanda. Wychowana przez Ksawerego i ZMP w duchu bezkompromisowej pryncypialności, nafaszerowana „agitkami” — z młodzieńczą zadziornością, popartą dodatkowo buntem wobec rozwodu rodziców i płonąca ślepą miłością do ojca (a nienawidząca macochy, która jej rzekomo odebrała najbliższego człowieka, wręcz idola, na domiar godząc się na ukrywanie „przeciwnika socjalizmu”) — podjęła na własną rękę sprawę denuncjacji Niedzickiego. I to w imieniu ojca. Aby mógł on odzyskać swoją tożsamość: nieugiętego bojownika idei. A także w przekonaniu, że przyspieszy to odejście z domu macochy — rozgrzeszającej Ksawerego za pomoc inżynierowi, lecz potępiającej męża później jako donosiciela. Sztuka kończy się serią tragicznych nieporozumień. Czy tak być musiało?

Autor nie oszczędza moralnie nikogo spośród bohaterów dramatu. Nie oskarża jednak ani ideologii, ani systemu politycznego. Jego oskarżenie uderza w konkretnych ludzi, niedorosłych do funkcji sprawowania władzy na różnych szczeblach. Niedorosłych: albo z prymitywnej nadgorliwości połączonej z brakiem wyobraźni, albo na skutek małości własnych charakterów, przy jednoczesnym przeroście ambicji, czy — jak pisze Brandstaetter — uważających się za nieomylnych „bogów”.

Sztuka, w moim odczuciu, pragnie przedstawić i rozwiązać za dużo problemów. Pisarz nagromadził w niej tyle wątków, osób i motywów ich działania, że starczyłoby tego na kilka scenariuszy. Stąd też może wywołać wrażenie wszystkoizmu. Zaś poprzez zagęszczenie i stopniowanie racji intelektualnych oraz moralnych osiąga kształt odwróconej piramidy retorycznej. Sytuacje natomiast rozwijają się wprost przeciwnie, jakby zawężając pole obserwacji. Spiętrzone — tracą swą naturalność. W efekcie czego także perypetie niektórych postaci kurczą się i nie uzyskują pełnych wymiarów scenicznych. Widać to choćby w mało prawdopodobnym portrecie fanatyczki ZMP (Wandy) czy dość mgliście zarysowanej miłości prokuratora do Ireny (i to za wiedzą jej męża) a wreszcie na tle, raczej werbalnie potraktowanych wewnętrznych przemian komunisty — Ksawerego. Albowiem — co może zabrzmi paradoksalnie — mimo obfitości drobiazgowych opisów, osoby dramatu rażą niekiedy ubóstwem barw psychologicznych. Szczególnie w zetknięciu z pamięcią świadków tamtych wydarzeń. Są to, rzecz jasna, niuanse subiektywnego odbioru tekstu i jego realizacji teatralnej. Milczenie jako rodzaj dokumentu artystycznego z naszych powojennych dziejów i wielu, w tym także bolesnych, doświadczeń, które — po rozmaitych etapach na (nieraz) wyboistej drodze do socjalizmu — znalazły ozdrowieńczy i twórczy oddźwięk w uchwałach IX Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR, zasługuje na przypomnienie w teatrze. Na konfrontację literatury z mądrą refleksją dzisiejszego odbiorcy.

Trudne to zadanie dla reżysera spektaklu. Tym bardziej, gdy jest nim młody reżyser, acz z wieloletnim stażem aktorskim. Mowa o Wacławie Jankowskim, byłym aktorze Teatru Ludowego, aktualnie występującym w Teatrze im. J. Słowackiego. Sztuką Brandstaettera debiutuje on jako dyplomant Wydziału Reżyserii krakowskiej PWST. I trzeba od razu powiedzieć, że tę pierwszą pracę reżyserską wykonał czysto, zarówno w odniesieniu do wartości treściowych dramatu, jak i do jego formalnej oprawy scenicznej. Pewnie, że tu i ówdzie przydałoby się zedrzeć z tekstu warstwy nazbyt plakatowego demonizmu (w wątku Wandy), gdzie indziej dodać motywacji (Irena — prokurator), lecz i tak udało się Jankowskiemu w ramach kameralnych wywołać wrażenie niemałej dramatyczności. Autorem ciekawej, ale oszczędnej scenografii jest Tadeusz Smolicki.

Dobrze wczuli się w intencje reżysera wykonawcy ról — Andrzej Gazdeczka (Ksawery), Maja Wiśniowska (Irena), Janusz Sykutera (Niedzicki), Ryszard Gajewski (prokurator) i Jerzy Hojda (funkcjonarisz UB). Grali wyraziście, ale bez popadania w patos czy histerię. Z wyjątkiem tych scen Wandy (Barbara Szałapak), w których przyszło młodej artystce zmagać się z niedorozwojem scenicznym odtwarzanej postaci.

Na koniec — gdybym chciał się zabawić w stawianie szkolnych cenzurek, na tle tej wyrównanej i solidnej aktorsko obsady spektaklu — przyznałbym wyróżnienia A. Gazdeczce, M. Wiśniowskiej i J. Sykuterze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji