Dusza jest cytatem
Pisanie kobiet przypomina "plecenie", plotkowanie i bajanie. Tak przynajmniej sądzą "znawcy" tematu. Ja nie. Znam inne kobiece bajki. Używają ich piszące literaturę (i o literaturze) jako pomocniczych przykładów, względnie przypowieści. Stosuje je również debiutująca "Głośnymi historiami" Lidia Amejko. W związku z czym pozwalam sobie na "bajkę" przypowiastkę "do spółki" ze świętym Janem: "Na początku było Słowo, a Słowo było w Księdze, potem w wielu książkach. To było na początku, teraz jest podobnie. Wszystko stało się przez słowa, a bez nich nic by się nie stało, co się stało. Nie wiadomo, czy słowa żyją. Jedni mówią, że tak, inni, że nie. Dlatego nie ma dalszej potrzeby bajać, na przykład o ciemności i światłości; słowa są czarne, a kartki białe. I już". A "Głośne historie" Amejko? Spisane przez nią z czyichś słów opowiadania zdradzają cudzożywność. Wstydliwie bądź ostentacyjnie. Można mówić, że obchodzą problem intertekstualności kołem. Można też przyjąć, że po kole idzie nieuważnie przyglądający się zawartości zbioru czytelnik. Nieuważnie, bo "Głośne historie" "proszą", by zapomnieć, skąd je "pożyczono". Stanowią przykład literatury, która istnieje dzięki innej (literaturze); przy czym ich "pasożytowanie" jest ukryte i dlatego "transparentne"; nie przeszkadzające nawet tym, którzy nie znoszą, gdy tekst "je z cudzego talerza". Śliskie koło, prawda? Śliskie i na dodatek postmodernistyczne. Poza wszystkim określające dwa ruchy: autorki, która, być może, specjalnie zaciera adresy cytatów (by nie rozpoznano w jej fabułach innych fabuł), i odbiorcy dającego się wieść jej za nos. Amejko jednak nie jest taką pisarką, a ja, mam nadzieję, wodzoną za nos czytelniczką. Kłopot (z kołem) z głowy. Zostaje powróz. Pisarka uprzedza o nim w motcie książki: "Każdy plecie jak umie - jednemu wyjdzie arras, innemu powróz". I wie, o czym pisze, albowiem należy do gatunku twórców takiej prozy, dla których cudze słowo nie stanowi problemu; problem zaczyna się z chwilą, kiedy sięga po własne. Paradoks? Jeśli nawet, to wiele mówiący o pisaniu Lidii Amejko. Podobnie miały się rzeczy z jej debiutem w prasie literackiej (Odra 1987), o jakim można mówić, że był "krokiem w przód" lub "w tył" - jeżeli pisanie na nutę Borgesa (tego od "Don Kichota") w ogóle jest ruchem. Według mnie - na pewno ryzykownym, zwłaszcza u zaczynającego pisać. Bo też obsadzić się w roli podwójnie cytującego (to jest kogoś, kto cytuje autora cytującego innych, jak zrobiła Amejko, wydając opowiadanie pod nazwiskiem autora Alefa) to jak zwielokrotniać potęgę. W matematyce zadanie łatwe, w literaturze - ustawiające pisarskim posunięciom dość niewyraźną poprzeczkę. A przypominam o tym z jednego powodu. Otóż zbiór opowiadań Lidii Amejko niewiele się różni od tekstu debiutanckiego. Przede wszystkim w kwestii pomysłu na pisanie, i tam, i tu - by uniknąć nadużywanego słowa postmodernizm - pisania przypominającego jemiołę. Wiadomo, sympatyczną roślinkę, ale i żyjącego kosztem innych (a z zyskiem dla siebie) półpasożyta. "Dochodów" w literaturze nie da się tak prosto zliczyć (jak zysków jemioły z pasożytowania). Tyle że pytanie o korzyści, jakie czerpią "Głośne historie" z cudzożywności, nie jest najistotniejsze. Nie dlatego, że odpowiedź byłaby trudna. Jest mniej ważne od innego: o ofertę tego zbioru dla jako takiej literatury. Wiem, to kwestia banalna, ale zarazem fundamentalna; rozumiem, że stawiana przy każdej okazji, tu jednak nieunikniona. Przecież nie można poprzestać na komplemencie, że ta ładna Jemioła", jaką przypominaj ą opowiadania Amejko, równie ładnie przypomina Babla, Borgesa czy Kafkę. Bo na przykład pisarka cytuje częściej i więcej tekstów. Otóż w jej "arrasach" tkwi niebezpieczeństwo "powroza". Zaciąganego na szyi czytelnika, który dusi się od literackich skojarzeń i przypomnień, oraz "na szyi" samych fabuł i ich znaczenia, wciśniętego pomiędzy cytaty. Żeby i tę kwestię rozwiązać, powiem, że choć mu (znaczeniu) duszno, jest (obecne). Ściśnięte jak w "Notatce służbowej w sprawie zajścia w Ermitażu (na brudno)", ledwie zipiące (więc ledwie widoczne), ale zawsze obecne. Problem w tym, czy Amejko jest tego świadoma? I czy, za cenę "oddechu" znaczenia, chce zdusić fikcje "powrozem" cytatów? Taki jest jej sposób na literaturę? Właśnie taki, choć nie każdemu się musi podobać.
W czasach, gdy maturzyści piszą nie tylko szkolne prace, dojrzały (wiekiem) debiut staje się zjawiskiem trochę osobliwym. Tak było z niedawno wydaną prozą Macieja Malickiego, jest tak i z prozą Lidii Amejko. Więc trudno nie odnosić książek obojga do Masłowskiej czy Nahacza. Lecz tylko w pierwszym odruchu. Prozy Amejko (podobnie jak Malickiego) dzieli od wspomnianych przepaść. Głośne historie zostały dopięte na ostatni guzik i, jak je określił jeden z recenzentów, nie ma w nich "nieistotnych pasaży". Właściwie od słowa "guzik" trzeba zawiesić zestawianie (z literaturą bardzo młodych). Starczą sam guzik i jego "cena". W literaturze nie idzie tylko o rodzaj zapięcia (ów guzik); najważniejsza właśnie jest jego wartość, jak ją nazwę, masa guzika, a od tego, niestety, zaczynają się problemy Amejko. Albowiem brawura motta "Głośnych historii" nie chroni fabuł przed "powrozem". Pozornie lekkie, zostały przeciążone cytatem. Stary wyga z "Viator in fabula" (oczywista aluzja do "Lector in fabula" Umberta Eco) wychodzi z historii pouczony: "Teraz wszystko, co najważniejsze, wożę ze sobą, a od rzeczywistości oczekuję jedynie... trochę drobnych!" Pouczenie niby proste, idzie w nim jednak o nieoczywisty wynik: przymiarki rzeczywistości do słów; przymiarki, która zwykle wypada na niekorzyść ostatnich. Bo oto fabuła o podróżnych ma źródło w pytaniu, co pierwsze, jajko czy kura. Zdarzenie czy opowieść. Rzeczywistość czy literatura. Wbrew mądrości primum dicere, deinde vivere Amejko zapewnia, że tylko życie. Potrafi je tchnąć w słowa? Robi, co może, lecz wie, ile może. Przyznaje, że rzeczywistość ze słów to bardzo niewiele. Właśnie taka, "tragiczna", jest "wolność" języka "Głośnych historii": świadomego własnych ograniczeń, lecz nie dającego (im) za wygraną. Pisarce udaje się mówić nim o sprawach ostatecznych. Przy czym najchętniej posługuje się językiem w związku z istotą słowa. I mimo że jest to słowo poślednie, nie traci ważności. Odwrotnie, autorka potrafi mówić prozą o słowach tak sprawnie i wiele, jak tego od dawna nie robiono w polskiej literaturze. Przy tym rozstrzyga precyzyjnie o tak zwanym ostatecznym rozstrzygnięciu - o śmierci. W fabule "Mówienie jest nawykiem rąk" Amejko ujawnia pewną wątpliwość: "Jeśli mówienie jest nawykiem rąk, to jak mówią ci, którzy... mówią? Którzy słowami się bawią, język mają za jedyne narzędzie, a ręce ich są różowe i miękkie, i żadną pracą nieutrudzone? Poeci, pisarze, mówcy i politycy -jakiego nawyku rąk można się u nich dopatrzyć..." W swojej prozie czyni tym "nawykiem" roztrząsanie spraw ostatecznych. Zatem "ręce" jej opowieści, ich język, są "utrudzone" eschatologią.
"Głośne historie" próbują dopasować język do doświadczenia, które unieważnia mowę. Pytają, czy jednak można mówić "głośno" tam, gdzie zwykle niepodobna. Że trzeba poniechać mówienia, w ogóle korzystania z języka, przekonuje "Nondum", fikcja jak inne, pozornie absurdalna. Tytułowy bohater, im starszy i w większej agonii, słucha głośniejszej muzyki. Gdy okazuje się, że nadworni grajkowie pomarli, Nondum otrzymuje radę: "hałas to nie jest cały świat, a tylko połowa - tak jak dziury są połową durszlaka..." Tym, co ostaje się w "durszlaku świata", jest cisza. Dlatego, jak dalej się poucza bohatera, ostatnie umiera ucho. Podobnie w Notatce służbowej..., która diagnozuje chorobę współczesności jako "marskość" duszy wydalonej z ciała. Człowieka może uratować ich "wymiana", więc sytuacja, w której ciało stanie się duszą i zacznie "słyszeć" metafizykę (jak pan Senso, duchowo i sensualnie odbierający dźwięki). Do pewnego momentu Głośne historie to przygody języka i ucha. Dosłownie, albowiem Amejko sięga po narracje przygodowe znane choćby z "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Jana Potockiego. Przy tym nie kryje, że jej przygody wiodą w śmierć. Inna sprawa, że dotyczą esencji martwego ciała, czyli duszy. Zresztą to głównie o niej dyskutuje Amejko. Rzadziej pytając, czy jest, najczęściej - jaka jest, w jakie się daje oprawić symbole. Jest ich w tej prozie prawie tyle, ile historia kultury zna stanowisk wobec pośmiertnej ontologii ducha. Rzecz oczywiście we wkładzie pisarki w filozofię, zawsze atrakcyjnym literacko. Oto Uriel i Gumajka, aniołowie?, duchy z Szekspira?, z Potockiego?, mieszkają na śmietniku - w czyśćcu dusz. Jedno strącone za "traktat o materialnej i śmiertelnej duszy", drugie, bo tak lubi. Uriel to także laska. Rodzaj żelaznego pręta, jakim jest dusza, "na który nadziewa się ochłapy losu, niczym ochłapy rozmaitych miąs, aby je później wędzić w dymie dni naszych". A wszystko, by duszą-laską "przyszpilić taką miałkość jak istnienie". Przypomina to trochę chrześcijańską herezję, zwłaszcza gdy odnieść przygody Gumajki i Uriela (postaci z czterech opowiadań) do "Pana Dwadrzewko" - o czasie "zastygłym". "Coagulatio Temporis" (ów czas "zastygły") oznacza tu obcowanie żywych i umarłych, doprawione anegdotą z filmu "Inni" z Nicole Kidman (wyświetlanego niedawno w naszych kinach). Mieszkający w "nawiedzonym" domu szybko się oswajają z duchami, a dziecko, które wyczuło je jako pierwsze, ma duszę jak łyżka do butów, "wsuniętą [do gardła] przez Boga". Amejko nie pierwszy raz daje dowód takim zainteresowaniom. Jest przede wszystkim dramatopisarką, publikującą regularnie w Dialogu. Jej sztuki wystawia się na wielu, nie tylko polskich, scenach. Jest również autorką tekstów dramatycznych o sprawach ostatecznych. Jak świetnego "Farrago", przypominanego kilkakrotnie przez TVP. A że otacza swoje utwory cytatami? Powtórzę: taki jej sposób na literaturę. Czasem za bardzo "pstrokaty", gdy intertekstualnych odwołań jest za dużo, najczęściej jednak sprytny, po prostu błyskotliwy i niezwykle inteligentny.
"Głośne historie" realizują różne wzorce stylizacyjne, często innych niż literackie sytuacji komunikacyjnych: ludowych podań (o "żywej" wodzie jak w "Wodomówcy"), żargonu służących, sprzątaczek, mieszkańców wsi (w "Siostrach" i "Wodomówcy") itp. Przy czym języki pierwotnie nieliterackie dostają się do tych tekstów kanałem literatury. Gdy są stylizowane na mowę gminu, to znaną z Leśmiana ("Siostry", "Psychopomp"). Fascynacji tym ostatnim jest tu znacznie więcej. Starczy wskazać na liczne neologizmy, widoczne już w tytułach opowiadań ("Nondum" będący kontaminacją zaprzeczenia "non" i onomatopei "dum", podkreślającą wagę milczenia w obliczu śmierci; "Dwadrzewko", "Wodomówca", "Odspodek"...). Język mówiony zbioru wpływa też na większe struktury, jak narracja (najczęściej monolog wypowiedziany, czasem - sceniczny) i gatunek (często stosowna ballada). Autorka wykonuje jednak tę karkołomną pracę w języku, by ostatecznie go "połknąć", pokazać, że nic nie wart z chwilą, gdy na zawsze zamyka się oczy. Jedyna duszyczka, która w tej prozie nie jest animula vagula blandula (czyli zbłąkana) to Teo, kuzyn sprzątaczki Jadwigi Amalfi ("Z życia dusz"). Reszta to nie zbawione "straszne gaduły". Na czele z "Najwyższym Gadułą, [który co] powiedział, zaraz tak było". Dlatego "Każdy z nas przepięknie został opowiedziany tam na wysokościach", oczywiście, nim trafił na ziemię. Musi więc wreszcie paść pytanie: "Dusza to cytat? Boska pożyczka? Fragment całości?" A Boży świat? To fabuła, z której człowiek cytuje? Literatura? Amejko myśli o koncepcji Boga-Autora i nas, kopistów, w sposób daleki od poważnej filozofii. Teo, wybrany przez Niebo, by głosił chwałę milczenia, jest również gadułą, póki nie dozna epifanii "koniuszka bielutkiej piersi" Hansi Majer. Natchniony przez Ducha, doświadcza łaski glosolalii i wspina się, jak Jaś Fasola, po sznurze w Górę. Albowiem, jak mówi mu Pan, "my już od tego całego gadania wytrzymać nie możemy!" I zaraz po tym wciąga sznur (powróz) ze zbawioną duszą do siebie. Plotka? Bajka? Literackie zmyślenie? Zdecydowanie czarne słowo, jakie Amejko stawia w "Głośnych historiach" na dowód, że ostateczność jest warta tylko milczenia. Coś z nią jednak trzeba zrobić w literaturze. Autorka więc pisze. Debatuje o ciszy, duszy i śmierci w szesnastu "głośnych historiach", pokazując, że są za głośne jak na ten temat. Ze swoich "bajek" wyciąga jeden morał: lepiej dać śmierci (w literaturze) święty spokój, albowiem ona go nam nie da.