Artykuły

Racje „trudnego optymizmu”

Pamiętam, jakie kłopoty miał Ryszard Kłyś, kiedy w Kakadu, utworze nigdy właściwie niedocenionym, zdecydował się na konstrukcję postaci „dobrego” Niemca, funkcjonariusza hitlerowskiego systemu. Nie zapomnę też frustracji Krzysztofa Kąkolewskiego, kiedy osobiście postanowił porozmawiać z byłymi hitlerowcami „po ludzku”, zadając im kawiarniane pytanie: „Co u pana słychać?”. Losy książek Kłysia i Kąkolewskiego przypomni zapewne szczegółowo historia literatury, ja natomiast zobowiązany jestem niewtajemniczonych powiadomić, a młodszych nauczyć iż jeszcze w latach 70. dla przedstawienia Niemca obowiązywał w naszej propagandzie wizerunek kata i mordercy. Jedyny zaś od niej wyjątek stanowił ocalony cudem z obozu komunista-antyfaszysta, pracujący po wojnie w NRD dla dobra socjalistycznego obozu.

Mój absmak (świadomie używam niemieckiej kalki językowej) polegał na bezsilności wobec cenzury i telewizyjnej centrali, by w krakowskim Teatrze TV przeforsować zamówione przeze mnie w najlepszej wierze u wymienionych autorów srebrnoekranowe wersje. Na nic zdała się powtarzana uporczywie teoria racji „trudnego optymizmu”, wynikająca chociażby z obserwacji naszej rzeczywistości. Właśnie ona, ta rzeczywistość, była dla mnie — wtedy już 30-latka — najlepszą nauczycielką życia, obowiązująca zaś do dzisiaj w Polsce zasada absolutnej nietolerancji w myśl narzuconej formuły „kto nie z nami, ten przeciwko nam” wykształciła odruch nieufności wobec każdej ekstremy.

Mój organizm zaczął po prostu odrzucać każdy przeszczep ideologii oglądającej świat w widzeniu czarno-białym. Na moich to bowiem oczach „dobroczyńcy ludzkości” stawali się „zbrodniarzami” i „ludobójcami”, „karły reakcji” — „świętymi” „mędrcy” — „głupcami”, „bezinteresowni prorocy” — „skomercjalizowanymi oszustami”, „społeczni filantropi” — „złodziejami”. Zdarzało się też odwrotnie: odsądzany od czci i wiary „karierowicz” podawał rękę w sytuacji, kiedy „porządni” odmówili już wszelkiej pomocy, a bojkotowany towarzysko „ideolog” prowadził żywot „świętego i sprawiedliwego”. Piszę: „zdarzało się”, by nie wpaść w skrajność następną.

Piszę to też nie tylko dlatego, że 45 lat funkcjonowania władzy ludowej dowiodło racji sformułowań św. Augustyna o naturze prawdy i sprawdzianu dialektycznych meandrów systemu młodego Marksa. Piszę, to głównie pod wrażeniem Dnia gniewu Romana Brandstaettera, niedawno zmarłego przedwcześnie i niesłusznie w Polsce zapoznanego poety dramaturga.

Zakodowany w jego utworach, a wynikający ze świadomości twórczej (wzorowany na Eliocie i Claudelu) liryczny barok zniechęcił bowiem na tyle uganiających jedynie za „nowinkami” reżyserów, że postanowili odesłać. Brandstaettera utwory do lamusa. Najbardziej ucierpiał na takim stereotypie odbioru Dzień gniewu. To wręcz nieprawdopodobne, że prapremiera polska tego dramatu — wstrząsającego oratorium scenicznego (bluźnierstwo prowadzi tu do catharsis, zdrada do wybaczenia, a zbrodnia do rachunku sprawiedliwości) odbyła się dopiero w tym sezonie.

To Henryk Giżycki, kierownik artystyczny nowohuckiego Teatru Ludowego, stanął już po raz drugi wobec Brandstaettera na wysokości zdania. Za pierwszy taki gest mecenatowy wziąć trzeba inscenizację Milczenia, dokonaną przez Wacława Jankowskiego w roku 1984 podejmując się realizacji Dnia, zaprosił Giżycki do współreżyserii Romanę Bobrowską, znakomicie — dzięki wspaniałemu rzemiosłu radiowemu — czująca dramaturgię dźwięku słowa i Krzysztofa Szwajgiera, którego kompozytorski talent nadawał teatralnej publicystyce walczącego Teatru STU wymiar uniwersalnych uogólnień. Powstało dzięki temu widowisko przejmujące w swojej kameralnej „zamkniętości”. Widowisko, w którym „dzianie się” buduje każdy detal słowa, ruchu i dźwięku. Na tych trzech elementach opiera się bowiem myślowe przesłanie dramaturga, umiejącego je zapisać w postaci tragedii.

Rzecz dzieje się w klasztorze odsuniętym od świata. Dochodzące do świadomości widza realia okupacyjne mają jedynie charakter syntetyczny. Stanowią rodzaj zagrożenia, które wisi nad głowami zamieszkujących klasztor mnichów. Zagrożenie to zresztą nie pozostaje zbyt długo abstrakcyjnym fatum. Szybko się materializuje. W klasztorze znajdzie bowiem schronienie Żyd ocalały cudem z progromu miejscowego getta. Za udzielenie mu azylu grozi i przeorowi (Ireneusz Kaskiewicz), i dziesiątce ojców i braciszków klasztornych — zbiorowa egzekucja.

Twarz druga zagrożenia to Born miejscowy SS Sturmbannfühner (Henryk Giżycki), którego łączy z przeorem szczególny węzeł przeszłości. Obaj kiedyś studiowali teologię, ale Born zrzucił sukienkę, wyrzekł się wiary, bo przeszkadzała mu ona być… Niemcem. Ideologia nazizmu doprowadziła go do zawodu oprawcy, który wykonuje z upodobania, w myśl troski o czystość rasy. Perwersją zaś szczególną stają się jego wizyty w klasztorze. Ten były kleryk, upajając się bluźnierstwami, prowadzi wyrafinowaną grę konwersyjną ze swym byłym kolegą. Niczym szatan Chrystusa, tak Born przeora „wodzi na pokuszenie”. Na próżno. Dopiero likwidacja getta da Bornowi niepowtarzalną szansę. Szansę w grze z przeorem. Tym razem będzie to gra o wszystko. Gra na śmierć i życie.

Obecność Emanuela Blatta (grający gościnnie postać Żyda Krzysztof Globisz) nie jest — jak można by początkowo przypuszczać —„szczęśliwym przypadkiem”. To kochanka Borna, prowokatorka i szantażystka, Julia Chomin (Jadwiga Lesiak) „ocali” zbiega. Ocali za wiedzą przyzwoleniem Borna, Blatt bowiem stanie się kartą szlemową w rozgrywce. Przeor będzie miał do wyboru: albo wydać uciekiniera albo skazać na śmierć wszystkich podwładnych. Kiedy zaś ci gotowi na śmierć staną za zbiegiem murem, Born podejmie jeszcze jedną zagrywkę. Oto odkrywszy Blatta zainscenizuje pojmanie Chrystusa. Po to, by też wizerunek podeptać i poniżyć.

Ale Blatt w pojedynku spojrzeń uzyska w tej transfiguracji taką siłę, że „nawrócony” Born odstąpi od zbrodni. Ten moment zapewne odstręczał polskich „narodowców”. Brandstaetter idzie jeszcze dalej: „Nawrócenie” nie zniweluje „kary”: Born zginie rąk zamachowców, tuż po wyjściu z klasztoru.

Dobro oczyszcza zło, ale wcale nie niweluje jego złogów, które są potrzebne dl zaistnienia światła oczyszczeni — zdaje się mówi autor Dnia gniewu, prekursor racji „trudnego optymizmu”, a trójka protagonistów z rewelacyjnym wprost Kaskiewiczem dowodzi racji Teatru, który ocalić zdołał jeden z ciekawszych polskich dramatów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji