Artykuły

Eliza Rycembel: Nie umiem porozumieć się z ludźmi, dla których wiara jest tożsama z Kościołem

- Klauzula sumienia na planie filmowym? Nie chcieli grać w "Ninie", bo była scena pocałunku mężczyzny z mężczyzną - mówi aktorka Eliza Rycembel, gwiazda m.in. "Bożego ciała" i przyszła serialowa Agnieszka Osiecka, w rozmowie z Dorotą Wodecką w Gazecie Wyborczej.

Dorota Wodecka: Za rolę Marty w "Bożym Ciele" dostała pani nagrodę w Gdyni. Media pisały o narodzinach gwiazdy, a pani mówiła, że gwiazdą się nie czuje, ale chciałaby zagrać u Wesa Andersona. Nominacja do Oscara przybliża ten cel?

Eliza Rycembel: Dała mi poczucie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Żyjemy w czasach, w których nie trzeba wyjeżdżać na casting do innego kraju, bo jest coraz więcej self-tape'ów [filmów reklamujących aktora].

Nie szukałam na razie międzynarodowych agentów, ale czuję, że to moment, w którym powinnam. Bo skoro na etapie czytania scenariusza ani gdy film był na liście nominowanych, nie przewidziałam, że tak wysoko zajdziemy, to znaczy, że przyszłości nie da się przewidzieć, więc mogę śmiało stawiać sobie cele. Zrealizuję? Wspaniale. Nie uda się? Nie poniosę szkód, tylko się rozwinę.

Nie ma pani etatu w teatrze, który blokowałby plany?

- Nie. Wyszłam dopiero spod skrzydeł Akademii Teatralnej i na razie nie chcę być związana z żadną instytucją. Miło byłoby mieć kiedyś emeryturę, ale możliwe, że kiedy będę emerytką, to system emerytalny dawno się zawali.

Zarabia pani jak początkująca aktorka czy już jak gwiazda?

- Podpisując umowę, nie mamy prawa rozmawiać o zarobkach nie tylko z mediami, ale również z kolegami. A chciałabym móc porozmawiać z partnerami na temat ich wynagrodzenia, gdy decyduję się na udział w jakimś projekcie. Niedawno koleżanka zapytała mnie, ile może zaproponować za swoją pierwszą rolę. Mam jej nie powiedzieć? Dlaczego? W ostatnich dwóch latach doświadczyłam nierówności płac, o czym dowiedziałam się post factum. W szkole nam się nie mówi, ile i jak zarabia się za pierwszy projekt, drugi, kolejny, nie wiemy nawet, jakiego rzędu to kwoty. Na pewno nie jest normą 15 tysięcy za dzień zdjęciowy.

Rozumie pani mechanizm tajemnicy?

- Tak. Znajomy zaproponował stawkę i usłyszał, że na jego miejsce są inni, za mniej.

To upokarzające, bo tracisz wiarę w siebie, zaczynasz szukać w sobie winy, co stawia cię w pozycji ofiary, z której trudno wyjść.

Próbuje pani działać, by zniwelować nierówności płac?

- Nie mam aspiracji aktywistycznych i bardzo nie chciałabym się stać twarzą zmiany - robię to oddolnie, na ile potrafię, na własną rękę. Większość partnerów, z którymi gram, uważa, że płace kobiet i mężczyzn wykonujących te same zadania powinny być równe. Nierówności nie dotyczą jednak tylko płac. Mężczyznom aktorom częściej proponuje się poważne wywiady w poważnych gazetach, a aktorki są bohaterkami rozmów prasy kolorowej i komercyjnej, gdzie pyta się je o bieliznę na casting.

Czasem mężczyźni opowiadają o samochodach. Też w poważnych gazetach.

- Tak, ale zwykle nie odpowiadają na pytania związane z różnicami płci. A auta bardzo lubię, choć nie mam swojego, bo wszędzie mogę dotrzeć komunikacją miejską i odrobinę zadbać o środowisko. Na razie mamy ze znajomymi wspólne samochody. Potrzebuję, to pożyczam, tankuję, załatwiam swoje sprawy i oddaję.

Coliving też pani praktykuje?

- Nie. Lubię samotność. Dzielę moją niespełna 20-metrową norę z Beniem. Przywiozłam go do domu z planu "Niewinnych". W przeciwieństwie do innych bezpańskich piesków, które przychodziły pod catering, gdzie dokarmialiśmy je resztkami, bał się podejść. Dużo czasu upłynęło, zanim się przekonał, co jest zasługą Agaty Buzek, matki chrzestnej Benia. Zorganizowała azyle dla innych bezdomnych psiaków, a nim się zaopiekowała. Od zawsze marzyłam o psie i powiedziałam, że jeżeli nie znajdzie się dla niego miejsce, to go wezmę. I pewnego dnia dziewczyny zadzwoniły, że w hotelu czeka na mnie Benek, karma i posłanie. I tak już sześć lat jesteśmy razem.

Czym jest to "razem"?

- Bezwarunkową miłością. Kiedy wychodzę, nie mogę patrzeć mu w oczy, bo najchętniej bym z nim została. Drwiłam z ludzi, którzy rozmawiają z psami, dopóki sama nie zaczęłam. Rozumie, co mówię, wyczuwa moje nastroje, reaguje na mimikę. Widzę, jak jest wdzięczny za odmianę losu. Przeraża mnie projekt ustawy zakazującej odbierania maltretowanych zwierząt.

To bierze się z przekonania o gatunkowej wyższości nad stworzeniami.

- Miałam to poczucie w wieku sześciu lat, gdy zbierałam ślimaki albo tresowałam żaby w pudełkach. Ale z tego się wyrasta. Od 13. roku życia nie jem mięsa, choć miałam wzloty i upadki.

Ale wyrosłam też z radykalizmu, kiedy nie chciałam bywać w miejscach, w których serwuje się potrawy mięsne, ani jadać w towarzystwie osób, które nie były wege. Dziś nie narzucam innym swojego sposobu myślenia, staram się rozmawiać. Dialog i wymiana poglądów, nawet jeśli ktoś nie zmieni stanowiska, mają większą wartość, bo uczą szacunku.

Choć i w kwestii dialogu mam wzloty i upadki. Nie zawsze potrafię rozmawiać.

Kiedy jest to trudne?

- Nie umiem się porozumieć z ludźmi, dla których wiara jest tożsama z Kościołem. Rozumiem, ale dlaczego nie rozmawiać o tym, że instytucja Kościoła jest częścią polityki? Dlaczego nie rozmawiać o tym, jak wiele wyrządził zła?

O krucjatach, kolaboracji z nazistami, pedofilii? O tym, jak daleko ingeruje w nasze życie? Kiedy słyszę, że ksiądz przed ślubem będzie przepytywał partnera o to, czy kobieta jest płodna, to krew mnie zalewa. To nie jest lekarz ani seksuolog. Co ksiądz może o tym wiedzieć?!

Kiedy studiowałam socjologię, interesowała mnie historia religii i bardzo żałuję, że w szkole jej nie uczą. Jest ciekawsza i pozwoliłaby młodym ludziom znaleźć swoją religijną tożsamość, dokonać jej wyboru, zamiast przyjmować narzuconą.

Doszła pani do swojej tożsamości?

- Wierzę w człowieka. W to, że jest zdolny do miłości i zła. I że jest istotą, która może się rozwijać i zmieniać rzeczywistość.

Może pokolenie pani i młodsze będzie potrzebowało duchowości, a nie instytucji?

- Nie sądzę. Obracam się wśród ludzi, którzy potrafią sprecyzować swoje duchowe potrzeby. Ale młodzi ludzie z miejscowości, gdzie graliśmy "Boże Ciało", chodzą co niedzielę na mszę, bo ich rodzice i dziadkowie chodzą. Stoją na zewnątrz, traktując ją jako czas, w którym mogą się spotkać, ale to wpajany obowiązek. I jeżeli nie masz dostępu do innego modelu życia, to pozostajesz w tym, w czym zostałeś wychowany.

Mieszkańcy Jaślisk z Bartoszem Bielenią w roli księdza na planie filmowym 'Bożego Ciała' w reż. Jana Komasy. Opowieść o chłopaku z poprawczaka, który udawał księdza i uzdrowił wieś (na motywach prawdziwej historii z reportażu Mateusza Pacewicza opublikowanego w 'Dużym Formacie'), można oglądać od piątku w kinach

Jak wyemancypowana dziewczyna z muranowskiego blokowiska znalazła klucz do bohaterki z miasteczka na Podkarpaciu?

- Wydawało mi się, że reguły rządzące blokowiskiem są podobne do zasad w małych środowiskach. "Bandę" tworzą ludzie, którzy są sobie bliscy i lojalni wobec siebie, mają wspólne sprawy i przewodzi im lider.

Zanim rozpoczęliśmy zdjęcia, pojechaliśmy z Jankiem Komasą do Jaślisk. Chodziliśmy uliczkami, oglądaliśmy dom, w którym mieliśmy kręcić. Janek chciał, bym znalazła swoje ścieżki, i umożliwił mi spotkanie z dwójką młodych ludzi, bo liczył na to, że rozmowa z nimi pomoże mi się przygotować. Ale to akurat było trudne.

Dlaczego?

- Bałam się, że swoimi pytaniami pogwałcę ich prywatność. Powiedziałam, że czuję się niezręcznie, by poznawać ich przez pryzmat scenariusza, i zaproponowałam, byśmy po prostu spędzili ze sobą czas. Zaprosili mnie do znajomej na grilla i zrozumiałam, że wielkomiejskie blokowisko ma się nijak do ich społeczności.

Większość dziewczyn miała dzieci albo w wieku 20 lat myślała, by je mieć. To był klucz do mojej postaci. Bo wymyśliłam, że ona nie chce mieć dzieci, i już na tym mogłam budować jej inność, konflikt.

Zafascynowała mnie jedna z dziewczyn, dużo młodsza, z dwójką dzieci, która studiowała zaocznie prawo. Nie po to, by się wyrwać, tylko aby zostać sędzią w Krośnie i pomagać tamtejszej społeczności. Była liderką tej grupy, ale nie nadobecną i ekstrawertyczną, tylko słuchającą i ingerującą we właściwym momencie. Poczułam, że moja bohaterka powinna ją przypominać.

Co w pani po niej zostało?

- Po filmie zostało mi zdanie, które często sobie powtarzam: "Nieważne, skąd pochodzisz, tylko dokąd zmierzasz". Wydaje się banalne, ale niekoniecznie praktykowane.

A ja nie chcę oceniać człowieka ze względu na jego wygląd albo miejsce, z którego pochodzi. Chcę go szanować za to, kim jest, i nie przekraczać jego granic.

Udaje się to pani? Dziś, teraz, w Polsce?

- Staram się, naprawdę, ale coraz częściej spotykam się z sytuacją, że ludzie nie tylko nie akceptują poglądów innych ludzi, ale też nienawidzą za to, że mają inne zdanie.

Doświadczyliśmy tego nawet na planie "Niny". To film o środowisku LGBTQ, in vitro, surogatkach, czyli o próbie posiadania dziecka siłami pozabiologicznymi. Grupa statystów, która pojawiła się na planie, miała problem z tematem. Niektórzy pytali, czemu przykładam rękę do tej dewiacji. Odpowiadałam, że ani w temacie, ani w postaci nie widzę żadnej dewiacji, ale jeżeli komuś przeszkadza to, co robimy, to niech po prostu wyjdzie.

Klauzula sumienia na planie filmowym? To już tak głęboko sięga?

- I to również w tematach in vitro! Byli też tacy, którzy nie mogli ogarnąć, że mężczyzna ma się całować z mężczyzną. Nie chcieli grać. Olga stanęła w końcu na środku i podziękowała wszystkim, którzy mają problem z tematem, nad którym pracujemy. Część osób wyszła, część została przed klubem. Niektórzy, głównie radykalni 17-latkowie, próbowali ze mną rozmawiać o biblijnej Apokalipsie, ale mogłam im co najwyżej powiedzieć, że się z ich poglądami nie zgadzam. Nie chciałam wchodzić w dyskusje, bo wciąż trwały zdjęcia i się bałam.

To, że grała pani lesbijkę, mogło być dla kogoś tożsame z tym, że pani nią jest?

- Nie czułam się pewnie. Obcy chłopak złapał mnie od tyłu za łokieć, co już jest przekroczeniem granicy, i przeszła mi przez głowę myśl, czy kiedy się do niego odwrócę, dostanę w twarz. Mówił o dewiacji, którą promuję. Poprosiłam kierownika planu, by ochrona go wyprowadziła, bo może być niebezpieczny.

Ale chciałam zagrać, by wesprzeć środowiska LGBTQ. Nie ma nic wspanialszego niż wolni ludzie, którzy mogą być, kim są, i nie muszą niczego ukrywać - to największy komfort i przywilej spełnionego człowieka. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której muszę ukrywać miłość, kogoś, na kim mi zależy, albo siebie. Takie kłamstwo jest dużo większym wysiłkiem niż ćwiczenia na siłowni. Musisz stworzyć rzeczywistość, która zastąpi prawdę, i w dodatku trochę w nią uwierzyć.

Była pani jedną z twarzy Fundacji Batorego namawiającej do udziału w ostatnich wyborach. Dlaczego?

- Uważam to za obowiązek, zwłaszcza jeśli chcesz dyskutować o tym, co się w kraju dzieje. I powinno się go wpajać od podstawówki. Kiedy byłam mała, mama brała mnie na ręce i pozwalała, bym wrzuciła jej kartę do urny. Jeździliśmy po babcię, która nie miała siły wychodzić z domu, żeby jednak zagłosowała.

Do dziś pamiętam moment, kiedy pierwszy raz w życiu głosowałam. W drodze do lokalu wyborczego denerwowałam się, że nie będzie mnie na liście.

Przejmuje panią przyszłość i zmieniający się świat?

- Boję się świata, w którym roboty i sztuczna inteligencja zastąpią ludzi. Niedawno na lotnisku w Niemczech - nie licząc odprawy bezpieczeństwa - nie spotkałam ani jednego człowieka. Wszędzie odprawiałam się sama. Niezręcznie się czuję, kiedy dzwonię do urzędu albo do lekarza i rozmawiam z automatem.

Sądziłam, że sztuczna inteligencja, internet to dla pani naturalne środowisko.

- Tak i nie. Pierwszy telefon miałam w wieku 14 lat. Komputer chwilę później. Żyłam przed światem internetu i kiedy się pojawił, nie wpadłam w niego. Należę do niezależnej grupy teatralnej Potem-o-tem - staramy się rozpracować tematy, z którymi boryka się współczesny młody człowiek. Przeraża nas to, czego nie znamy. Strach idzie w parze z niewiedzą.

Zajmujemy się ostatnio tematami cyberrelacji, a także uzależnieniami od pracy czy seksu. Zastanawiamy się, czy w dzisiejszym świecie jest miejsce na miłość i jakie formy ona przybiera. Przyglądamy się minglom.

Komu?

- Parom, które nie mają wobec siebie żadnych oczekiwań, ale lubią razem spędzać czas, uprawiają seks, choć nie są w związku ani się nie przyjaźnią.

Reżyser Marcin Zbyszyński mówi nam o swoim pomyśle na spektakl, rozmawiamy o naszych doświadczeniach i z tych rozmów powstaje tekst pisany pod nas. Wszystko robimy sami - od budowania scenografii, przez sprzedaż biletów, co daje nam niezależność, radość i nadzieję, że kiedyś sami stworzymy teatr.

Wasz kolektyw zarabia na siebie?

- Wychodzimy na zero. Chodzi nie o szybki zysk, tylko o pracę z przyjaciółmi dla przyjemności i poczucie, że robimy coś istotnego. Oczywiście dobrze byłoby kiedyś z tego żyć. Chcielibyśmy mieć siedzibę, na razie jeden spektakl zagraliśmy w galerii sztuki, inny w kamienicy w centrum Warszawy, trzeci w autobusie.

Będzie serial o Agnieszce Osieckiej. Uda się pokazać prawdziwą poetkę?

Mamy małe sukcesy - za "Powierzchnie gładkie" dostaliśmy nagrodę na festiwalu Forum Młodej Reżyserii. To opowieść o ludziach, którzy znają się tylko z internetu, ale nazwali siebie parą. Są tacy, którzy w necie mają prawdziwe życie. Niewyobrażalne i przerażające. Bo uzależniają się od czegoś nieprawdziwego, kreowanego.

Udaje się pani pogodzić pracę z prywatnym życiem?

- Po roli Agnieszki Osieckiej zaczęłam wątpić w to, co mówiłam o higienicznym aktorstwie. Jej życie było bardzo bujne, na granicy, dużo o niej czytałam i mocno wpłynęła na moją rzeczywistość. Miałam kilka dni z rzędu trudne sceny i - co było dla mnie zaskakujące - przenosiłam emocje do swojego życia. Czułam, że tym razem to emocje nade mną panują, a nie rozum. A wolę się kierować rozumem i być człowiekiem twardo stąpającym po ziemi.

Nie mówię, że nie wyszłam z postaci, ale zaczęłam wątpić w to, czy udaje mi się chronić życie prywatne przed emocjami z życia zawodowego. Bo trudno na przykład było mi pozbyć się osieckowej rozpaczy.

Czyli czego?

- Agnieszkowa rozpacz to usilne, niekiedy nieuświadomione dążenie do znalezienia miłości. I niemożność jej uchwycenia.

Jak to się objawiało w pani życiu?

- Potrzebowałam bardzo dużo uważności ze strony bliskich i przyjaciół. Stałam się bardziej zaborcza.

Zaskakuje mnie, że dla 27-latki Osiecka może być ważną postacią.

- Ona cały czas jest obecna. W tekstach, które do dziś śpiewamy, w dziennikach. Jej teksty były mi bliskie. Nawet jeśli nie dotyczyły mojej sytuacji, to potrafiłam w nie wejść i je przeżyć, szczególnie że są bardzo obrazowe. Pięknie posługiwała się słowem, co widać w listach do Jeremiego Przybory. Niestety, to nie jest mój etap.

Dlaczego niestety?

- Bo etap życia Agnieszki, który przypadł Magdzie Popławskiej, jest bardziej udokumentowany. Moja Agnieszka jest nastolatką, młodziutką kobietą i poza "Dziennikami" oraz relacjami osób, które ją znały, nie miałam zbyt wiele materiałów, które pomogłyby mi ją poznać.

Nie wgłębiałam się w jej relacje miłosne, bo najbardziej interesowały mnie te, które wpisywały się w mój czas, czyli znajomość z Wojtkiem Frykowskim i Markiem Hłaską. Ale doszłam do przekonania, że Osiecka zawsze kochała bardzo. I bez względu na to, czy miłość trwała godzinę, miesiąc czy rok, to była gotowa na doświadczanie tego, co się ma stać.

O jej życiu domowym dowiedziałam się niewiele ponad to, że ojciec oczekiwał, że będzie się wyróżniała na tle rówieśników, i kładł nacisk na edukację. I to, że nigdy nie chciała się stać swoją matką, która siedzi w oknie w szlafroku, pali papierosa za papierosem i czeka na męża, który dawno odszedł do licznych kochanek. Starałam się uchwycić ten stan, w którym kocha rodziców i ma do nich żal.

Niewiele o tym pisze. Raczej ucieka w wyobraźnię i zastanawia się, co by się wydarzyło, gdyby Witek zaprosił ją na tańce albo gdyby stało się coś innego. Uciekała do głowy.

Ta bohaterka jest dla pani inspiracją?

- Do rozmyślań na pewno. Do tej pory wydawało mi się, że miłość pokolenia Osieckiej była na śmierć i życie. Związki idealne, związki na zawsze. A ona jest jednak reprezentantką wolnego ducha, który ciągle się zakochiwał. Doszłam do wniosku, że mówienie o tym, że kiedyś to były inne czasy, jest bardzo ryzykowne, bo sądzę, że czasy były bardzo podobne, tylko nie było mediów i social mediów, które obnażały coraz więcej historii.

Miłości Osieckiej, jej dylematy to nie są jakieś odległe historie. Ludzie kochają, zdradzają i znów kochają. Różnica jest taka, że dziś Osiecka mogłaby być hejtowana. Ona, a nie jej partnerzy, bo i w tej materii nic się nie zmieniło. Zdrada kobiety źle o niej świadczy, mężczyznom się je wybacza. A zdrada po prostu jest zła, bez względu na to, kto się jej dopuścił.

Nie widzi pani żadnych odcieni szarości?

- W ocenie moralnej zdrady? Nie, nie widzę. Ale nie przekładam tej oceny na radykalne przekreślenie człowieka, który zdradził. Każdemu zdarza się popełnić błąd. Inna kwestia, czy można go naprawić.

***

Eliza Rycembel - ur. w 1992 r., aktorka filmowa i teatralna. Za rolę Marty w "Bożym Ciele" dostała w Gdyni nagrodę dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Można ją oglądać m.in. w "Ninie", "Ciemno, prawie noc" i "Carte Blanche". Mieszka w Warszawie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji