Artykuły

Kanapa i stół, czyli klasyka gatunku

Niestety, albo i na szczęście, Lubuski Teatr funduje od jakiegoś czasu widzom już tylko kabaretogranie oparte na popularnych tekstach bądź też autorskich scenariuszach reżyserów. Takim przedstawieniem są również "Szczęściarze" Tadeusza Kuty, ostatnia premiera teatru w Zielonej Górze - pisze Karol Bijata z Nowej Siły Krytycznej.

Kilka lat temu nastąpiły drastyczne zmiany w zespole, zatrudniono młodszych i niekoniecznie dobrych aktorów, wyeliminowano starszych. Zniknęło w związku z tym wiele tytułów na afiszu. Czy ktoś pamięta jeszcze fenomenalne "Trash Story" w reżyserii Marcina Libera (2012) albo "Głodni Jan i Małgorzata" w reżyserii Natalii Korczakowskiej (2014)? Teatr Lubuski skupił się na przypodobywaniu się lokalnej społeczności. Jakiż szok przeżywali widzowie, gdy zamiast komedii obejrzeli w ciągu trzech lat (2013-2016) "tryptyk wiejski" Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak! Do dziś pamiętam też zielonogórską widownię wychodzącą z "Caliguli" w reżyserii Roberta Czechowskiego (2016), który to spektakl na co dzień grany był w Niemczech.

Do "Szczęściarzy" nie jestem przekonany. Znudziła mi się forma teatru rozrywkowego, niezależnie od humoru, jaki w sobie zawiera. Patrząc jednak na reakcję widowni, jej śmiech i ciągłe oklaski, można by stwierdzić, że publiczność bawiła się fantastycznie a aktorzy sprawdzili się bardzo dobrze. Niektórzy z nich mogli popisać się nawet w podwójnych rolach!

Mowa o Jerzym Kaczmarowskim i Erneście Nicie, którym trafiły się role i duchownych, i prezesów. Na oklaski zasłużył zwłaszcza Nita, który wykazał się oryginalnym podejściem do przyjętej konwencji groteski, świetnie rysując postaci Wiceprezesa i Księdza Stefana.

Głównych bohaterów, na których spłynęło szczęście w postaci mamony, grają Anna Stasiak i Janusz Młyński. Przerysowują Niuńcię i Bola do granic możliwości, by tylko przypodobać się widzowi. W początkowych scenach Młyński męczy tym samym tonem i akcentem, na szczęście lepiej prowadził dialog w dalszej części spektaklu. Poza tą czwórką oglądamy jeszcze Marka Sitarskiego, głos Pana Aniołka niestety nie dochodził do ostatnich rzędów. Jego śpiew to ciągi samogłosek bez treści.

Spektakl Kuty to forma teatru, którą mamy traktować umownie, z przymrużeniem oka. Ale czy nawet przy wpadkach z rekwizytami - problem ze szpilkami Niuni, opadający ekran laptopa? Niekoniecznie. Aleksandra Harasimowicz podświetliła diodami LED masywną konstrukcję, która przypomina kontury pokoju (świecące taśmy dają złudzenie przestrzeni). Dobry pomysł, ale ile można oglądać kanapę i stół, wokół którego rozgrywa się akcja? Historia napisana przez reżysera jest tak przewidywalna, że widzowie w momencie oczekiwania na "szok i zaskoczenie" dopowiadali na głos bądź też szeptali między sobą dalszy ciąg sceny. Fabułę dwugodzinnego spektaklu można streścić w pięciu zdaniach, reszta to żarty, którymi Tadeusz Kuta chciał się przypodobać widzom. Zakończenie wprawiło w konsternację, ponieważ nie miało puenty. Autor wyraźnie nie miał pomysłu na finał.

Czy można jednak mówić negatywnie o teatrze nie na serio? Tego typu komedie to pomysł na dobrze spędzony czas. By tak się stało, nie można jednak teatru sprowadzać do grania żartów.

***

Karol Bijata - absolwent kulturoznawstwa na Uniwersytecie Wrocławskim, specjalizacja performatyka. Członek wrocławskiego kolektywu Wkurvv oraz Teatru Drewniana Kurtyna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji