Artykuły

Wokół teatru, śmierci i uczuć

Mogłoby się wydawać, że Stary Teatr traci na znaczeniu, gdy mistrzowie stawania na przekór stają się klasykami. Krzysztof Garbaczewski, Monika Strzępka i Jan Klata nie prowokują już tak, jak kiedyś, zaś widz nostalgicznie wzdycha za nihilistycznym dreszczem wywoływanym przez poetykę ich teatrów. Gdy zdaje się, że znajdujemy się w sytuacji absolutnie beznadziejnej, a granice awangardy zostają osiągnięte, pojawia się Marcin Wierzchowski i jego "Nadchodzi chłopiec" - pisze Michał Osadnik z Nowej Siły Krytycznej.

Pierwsze doświadczenie nietuzinkowości tego przedstawienia odczuwamy jeszcze przed jego rozpoczęciem. Skąpa liczba biletów (zaledwie osiemdziesiąt), nienumerowane miejsca, przerażający czas trwania (pięć godzin z jednym antraktem), zaledwie cztery spektakle w repertuarze jesiennym (nie licząc czerwcowej przedpremiery), niewielka promocja budują atmosferę tajemnicy, oczekiwanie unikalności przeżycia.

Teatr angażujący

Widz przyzwyczaił się już do teatru krytycznego, powodującego kaca moralnego i niedającego spać. Stary Teatr mógłby z powodzeniem zbierać laury w konkursach na dekonstruowaniu psychiki osób go odwiedzających i ich komfortowych wizji świata. Po "Głodzie" Anety Groszyńskiej i po pytaniu "jak, do diabła, możemy żyć?!", zadanym przy obserwacji nierówności społecznych, zdawać by się mogło, że nie padnie już bardziej przejmująca kwestia, jednak Wierzchowski nie zawodzi. Co prawda, nie zadaje wprost żadnego pytania i nie wygłasza żadnej wzniosłej apostrofy do widza, która pokrzepiłaby naszego ducha, ale z pewnością nie daje poczucia ontologicznego sensu. Pozostawia nas z silnymi emocjami i jeszcze raz emocjami, które widz nie tylko odczuwa, lecz do których zostaje zaproszony jako uczestnik.

Określenia "widownia" czy "widz" w kontekście tej premiery zdają się mocno nieadekwatne, lecz język nakazuje tak określić te osoby w teatrze, które nie widnieją na afiszu. Jednak ta dychotomia, choć konieczna w opisie spektaklu, staje się fałszywa, zostaje zanegowana do granic możliwości emocjonalnych odbiorcy. Określenie "interakcja z publicznością" spłyciłoby interpretację zabiegów, których dokonuje Wierzchowski. Widz staje się nieodłączną częścią jego przedstawienia, nadaje mu własnymi przeżyciami dodatkowy, acz oczekiwany, sens. O ile film czy klasyczną formę teatru można z powodzeniem wyobrazić sobie bez widowni (pomimo braku sensu takiego przedsięwzięcia), tak przy "Nadchodzi chłopiec" nasuwa się porównanie do sytuacji opowiadania historii przyjacielowi, w której on sam ma być aktywny. Co więcej, jest to także zabieg ryzykowny, bo nie tylko angażuje widza, lecz liczy na niego i staje się dzięki niemu pełny.

Zdumiewająca jest intymność tego przedsięwzięcia. Pięciogodzinny spektakl nie przystaje do koncepcji teatru jako sztuki odbieranej anonimowo wśród osób niezaangażowanych emocjonalnie w przedstawienie. Przygoda, której widz (a właściwie widzowie tworzący tymczasową wspólnotę) staje się udziałem, jest stratą czasu przy braku wykazania gotowości wejścia w tę oszałamiającą realnością i fizycznością poetykę.

Przestrzeń

Stary Teatr przyzwyczaił widza, że podział na scenę i widownię jest tylko pewną umową, którą w razie potrzeby można zawiesić, zmodyfikować lub zupełnie zerwać na czas trwania spektaklu. Po "Królestwie" Remigiusza Brzyka wydawać by się mogło, że scena wyszła z sali teatralnej, uciekła z zasięgu wzroku odbiorcy, jest widoczna jedynie dla kamer obserwujących aktorów i transmitujących obraz na ekrany. Ale Wierzchowskiemu to nie wystarcza, niszczy także odbiorcę. Ten nie tylko nie zostaje wpuszczony na salę, nie posiada numerowanego miejsca, nie ma fotela, lecz z aktorami podążą po niedostępnych zazwyczaj przestrzeniach teatru. Wchodzi na scenę, trafia do przyteatralnego muzeum, a nawet do pomieszczeń zamkniętych dla działań teatralnych. Napis "przejście służbowe" nie stanowi przeszkody. W tym zanegowaniu poczucia komfortu widza, pozostają tylko dwie możliwości - uciec lub wkroczyć całościowo.

Te opcje nie są figurą retoryczną. Ucieczka jest rozwiązaniem, gdyż nie jest to spektakl dla mniej doświadczonej publiczności. Funkcja ludyczna teatru nie ma w nim racji bytu. Nic dziwnego, że po pierwszym antrakcie pozostało znacznie mniej widzów.

"Śmierć człowieka jest jak pęknięcie na szkle"

Metateatralne zabiegi zdają się być na tyle fascynujące, że mogą przyćmić treść. Choć dewaluacja słów jest z pewnością celowym zabiegiem reżysera, to jednak nie są one bezwartościowe. Intrygująca forma połączenia dwóch nieprzystających światów - Korei Południowej i Polski - komponuje zdumiewającą poetykę. Ze scenariusza napisanego z Danielem Sołtysińskim (wykorzystują czekającą na publikację w Polsce powieść Han Kang "Niewidzialny chłopiec") dowiadujemy się, czym jest śmierć i okrucieństwo. Choć temat jest przerobiony wiele razy i pozornie wyczerpany, reżyser odnajduje w nim zagranie va banque - fizyczne wstrząśnięcie widzem.

Literatura europejska obfituje w utwory o ludobójstwie i masowym cierpieniu z powodów politycznych. Czy Europejczykowi nie wystarcza traum dwudziestego wieku, że wyrusza do Azji w poszukiwaniu cierpienia? Co może nam dać współczesna południowokoreańska pisarka, czego nie oferuje Stary Kontynent? Zasadniczo jako Europejczycy przeszliśmy "naukę chodzenie", Różewiczowe gehen lernen, odbyliśmy żałobę i pogrzebaliśmy przeszłość. W tym kontekście wybór Korei można zrozumieć jako postawienie na świat jeszcze nieprzepracowany i pozornie odległy. Miasto Gwangju, gdzie ponad czterdzieści lat temu zostało krwawo stłumione demokratyczne powstanie, traci geograficzny dystans, ponieważ tamtejsze nieszczęście dotyka konkretnych osób, ich przyjaciół i rodziny. Spotykamy bohaterów w sytuacji wyjątkowo osobistej. Ludobójstwo staje się bliskie cierpieniu jednostki, a przywołana historia zdaje się ostrzegać przed tym, aby nie traktować masowej zagłady jak setek tysięcy "pęknięć na szkle", ale jako pojedyncze morderstwa niszczące rodziny, relacje, wysysające szczęście i odbierające sens istnienia. Zadaje też pytanie, skąd pycha, by twierdzić, że skoro wojskowy terror nie dotyka bliskich, to empatia może być ograniczona. Czy czternastoletni Tong-Ho, który nie odnajduje przyjaciela wśród poległych, może nie wzruszać, mimo odległości dzielącej nas na mapie? Czy jestem gotowy na empatię z masową zbrodnią, skoro nie jestem w stanie poradzić sobie z jednostkową śmiercią? A z tą sytuacją widz jest konfrontowany po antrakcie w polskim kontekście, poznając nieszczególnie skomplikowaną, lecz obfitą w emocje historię zbiorowego mordu, podczas którego zostaje brutalnie porwany i ginie inny młody człowiek, Filip. Sprawa przez wiele lat pozostała niewyjaśniona, zaś ten brak rozwiązania jest źródłem nieszczęścia najbliższej rodziny.

Świecka mitologia

W tym całym postmodernistycznym marazmie Wierzchowski mniej lub bardziej świadomie sięga do toposów, poddając je potężnemu przetworzeniu. Jest to przedziwna relacja - eklektyczna, nowoczesna, nieprzystająca, a przez to bliska i dosadna.

Fatum naznacza los bohaterów. Jest ono spersonifikowanymi wyrzutami sumienia, przybiera postać tych, którzy domagają się czułości i sprawiedliwości. Wyrażone jest nie tylko głosem, lecz także obecnością osób wchodzących w dialog z uczestnikami nieszczęścia, mając wobec nich konkretne oczekiwania lub wyrażając niezadowolenie. Fatum, niczym w mitologii, ogranicza wolną wolę, stając się źródłem nieszczęść i porażek, ale jest na przekór tradycji świeckie. Zapewne można by uznać, że postacie grające fatum istnieją wyłącznie w umysłach wybranych bohaterów. Jednak czy to odebrałoby im prawdziwości? Zacieranie granic jest kolejną istotną dominantą przedstawienia Wierzchowskiego: gdzie kończy się ciało, a zaczyna duch lub dusza; gdzie kończy się scena, a zaczyna życie?

Równie istotny jest wątek pogrzebu i żałoby. Zdają się, że to rozpaczliwe pragnienie bohaterów - zarówno żyjących, oczekujących pogrzebu bliskich, jak i zmarłych, którym nie zapewniono godnego pochówku. Przeszkodą w odbyciu żałoby jest brak pewności co do zgonu i poczucie niesprawiedliwości, które nie pozwala na przeżycie straty bliskiego. Brak żałoby oznacza nieszczęście, gniew bogów, a w wersji świeckiej szaleństwo, niemożność codziennego funkcjonowania. Dopiero jej odbycie, wyzwala z cierpień. Lecz czym jest odzyskana wolność, gdy wszystko wokół jest pozbawione wartości?

Uczucia bohaterów zdają się działać jak obosieczny miecz. Dają wolność, ale i wyrywają z komfortu, na co człowiek nie jest przygotowany emocjonalnie.

"Nie można marnować życia na chronieniu siebie"

Rozprawianie się z banałem jest kolejnym wątkiem przygody z "Nadchodzi chłopiec". Banał, czyli część prawdy, półprawda, zasadniczo nieszczerość i ucieczka przed tym, co autentyczne. "Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli" - Wierzchowski skutecznie walczy z tanim sentymentalizmem. Nie ma wyzwolenia, nie ma prostej recepty, o czym pouczają bohaterowie: koreański nastolatek, który stracił przyjaciela, były więzień zakładu karnego, który nie chce już walczyć z systemem, rodzice poległego, autorka ograbiona przez cenzurę ze wspomnień i godności, polska matka, która nie umie pogodzić się ze stratą syna lub siostra szukająca przez lata grobu brata. Opuszczanie strefy komfortu brzmi jak podstawowa potrzeba dojrzałego człowieka, jednak w perspektywie historii bohaterów nie jest to tak oczywiste. Nie jest trudno nawoływać do aktywizmu, mając komfort i bezpieczeństwo. Kuszące są proste wezwania, że przecież "nie można marnować życia na chronieniu siebie", rzucane do tych, którzy pragnęli pomocy i jej nie otrzymali. Ostateczną weryfikacją staje się konfrontacja twarzą w twarz z tymi, którzy doświadczyli cierpienia, wobec nich tracimy pewność wypowiadanych słów.

Dzieło Wierzchowskiego jest bogate i ciężkie. Może zbyt wielkie i nadto rozbrajające widza. Przygoda, bo tak należy określić ten spektakl, nie jest zabawą, lecz uczuciowym wyzwaniem, które wciąga i stawia pytania. Oczywiście, nie daje na nie odpowiedzi, a nawet więcej, dekonstruuje potencjalne rozwiązania. Nihilizm i beznadzieja nie są stanem tymczasowym, lecz dojrzałą kondycją człowieka, któremu skończyły się odpowiedzi. Pociechą mogą stać się więc niewielkie oazy komfortu i chwilowe zaspokojenia, które jednak nie nadają życiu większego sensu. Z tym brakiem, urwaniem utworu bez rozwiązania zostawia nas "Nadchodzi chłopiec".

"Nadchodzi chłopiec"

według powieści Han Kang w przekładzie Justyny Najbar-Miller oraz scenariusza Marcina Wierzchowskiego i Daniela Sołtysińskiego

reżyseria: Marcin Wierzchowski

premiera: 5 października 2019, Stary Teatr w Krakowie, Duża Scena

występują: Urszula Chrzanowska (gościnnie), Lidia Duda, Magda Grąziowska, Beata Paluch, Anna Paruszyńska, Dorota Pomykała, Paulina Puślednik, Bolesław Brzozowski, Juliusz Chrząstowski, Szymon Czacki, Zbigniew W. Kaleta, Mikołaj Kubacki / Maciej Sajur (gościnnie)

Michał Osadnik - student informatyki Akademii Górniczo-Hutniczej i Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Szczególnie zafascynowany teatrem awangardowym, poezją, symbolizmem francuskim, muzyką, designem, animacjami, programowaniem oraz informatyką teoretyczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji