Artykuły

Stąd już żaden pociąg nie odjedzie

- To jest historia o braku miłości. Okropnym, fatalnym braku miłości. To sowiecka odyseja. Od homerowskiej różni się tym, że nie ma Itaki. Nie ma gdzie jechać. Wienia ciągle jest na Dworcu Kurskim - z Emilem Vardą, reżyserem spektaklu "Wszystkie drogi prowadzą na Dworzec Kurski", który zobaczymy w sobotę, 19 stycznia w Teatrze NN, rozmawia Waldemar Sulisz.

Waldemar Sulisz: Korzenie rodzinne?

Emil Varda: Krzczonów i Żuków. Urodziłem się w Krzczonowie. Tam też szkoła podstawowa, następnie VII Liceum na Farbiarskiej w Lublinie, klasa francuska. Jeden z moich szkolnych kolegów przychodzi na przedstawienie. Skończyłem pedagogikę kulturalną w UMCS-ie. Obroniłem pracę magisterską pod tytułem "Teatr Provisorium. Deklaracje programowe i metody budowania spektaklu".

Skąd Teatr Jerzego Grotowskiego na pana drodze?

- Brałem udział w kilku warsztatach, ale nalepkę z napisem "Grotowski" przyklejono mi w Nowym Jorku trochę na wyrost. Natomiast nadal uważam, że jest to znakomita metoda trenowania aktorów, aczkolwiek w Hollywood się nie sprawdza. Jestem już dorosły, więc jeszcze załapałem się na kilka spektakli Tadeusza Kantora, dwukrotnie widziałem na żywo "Apocalypsis cum Figuris", głośne przedstawienie Grotowskiego. Dziś mam swój teatr "Varda Studio" w Nowym Jorku, ani nie teatr Grotowskiego, ani żaden Open Theatre, po prostu teatr Vardy.

Wróćmy do czasów lubelskich: Internowanie w stanie wojennym, potem paszport w jedną stronę. Wyjazd z Polski. Żałował pan, że tak się stało?

- Wtedy chyba nie. Wie pan, kiedy żałowałem?

Kiedy?

- W 1991 roku wróciłem po raz pierwszy do Lublina. Nie, żebym planował to zostać, ale oczekiwałem, że ktoś mi powie: Słuchaj, zrobimy to i to. Wracaj. Pies z kulawą nogą się nie odezwał. Wszyscy urządzali gabinety, budowali nowe skrzydła do domów.

Gorzkie to?

- Moja dobra znajoma, profesor, która wróciła z emigracji do Warszawy w 1989 roku, już będąc profesorem w Stanach Zjednoczonych i bardzo chciała wrócić do Polski i tu pracować - jej znajomi, którzy byli profesorami w Polsce powtarzali krótko: "Spadaj, nikt cię tu nie chce". Ja takiej sytuacji nie miałem, nikogo o nic nie prosiłem. Wtedy pomógł mi Mickiewicz: "Jedźmy, nikt nie woła". Wróciłem do Stanów, przestałem być biednym artystą, zacząłem robić pieniądze.

I to trwało do niedawna. Aż przyszedł taki moment, że ten świat dryfuje na jakieś niebezpieczne wody i pomyślałem, że trzeba to wykrzyczeć. A ponieważ potrafię to robić w teatrze, więc znów robię teatr.

Wróćmy do pierwszy tygodni emigracji. Jeździł pan na taksówce, pracował w budowlance. Ciężko było?

- Tak, emigracja to ciężka rzecz. Wierzyłem Gombrowiczowi, który napisał, że wyjazd to świetna rzecz, jest jak nowy port, możesz siebie wymyślić na nowo. Wszystko możesz zmienić, oprócz daty urodzenia. Ale sam dostał mocno w dupę na tej emigracji. Wie pan co było najgorsze? Nigdy nie bałem się ciężkiej pracy fizycznej. Najgorsze jest to, że jesteś zupełnie sam. Kiedy wyjeżdżałem z Lublina, byłem na jakimś poziomie towarzyskim, socjalnym, wyjechałem po świeżo obronionej pracy magisterskiej. Obroniłem ją w poniedziałek, w piątek wyjechałem. To prawda, że możesz się na nowo stworzyć, ale jesteś sam, bez wsparcia rodziny, przyjaciół, znajomych.

To boli?

- To wyalienowanie, nieprzynależność, w tym bardzo innym społeczeństwie, obcość. Ja obcy, oni obcy. Kiedy zacząłem robić teatr, nikogo to nie interesowało. W dodatku, w 1983 roku Nowy Jork był wtedy bardzo niebezpieczny, przestępczość była bardzo wysoka, Nowy Jork był o krok od bankructwa. Nie było pracy, bieda, bezdomność, parki zamienione w osiedla z tektury i blachy. Można było zostać obrabowany w biały dzień na ulicy. To wszystko działo się z biedy. I wszystko w tej chwili dzieje się z biedy. Przedział między biednymi i bogatymi się powiększa. Znów jest coraz więcej bezdomnych, coraz więcej napadów.

Najpierw pan został menadżerem znanego klubu?

- Tak, modnego klubu The Building przy 26. ulicy i 6. alei. Zarządzał nim Carlos Alamada, znałem go z teatru, grałem w spektaklu, który reżyserował w La Mamie. Jak już mnie tak przycisnęło po powrocie z ojczyzny, poszedłem do Carlosa i powiedziałem, że potrzebuję roboty. Poszedł ze mną do właściciela, ten spytał, gdzie wcześniej pracowałeś. Odpowiedziałem, że nigdzie, że nigdy nie pracowałem w restauracji, ale że będę dobrym menedżerem. Wściekł się, rzucił notatnikiem o ścianę. Przyjął mnie. Przez sześć miesięcy słowem się do mnie nie odezwał.

W 1993 roku otworzyłem "Bowery Bar", który stał się najmodniejszym klubem w Nowym Jorku. Tam zdobyłem ostrogi, zacząłem zarabiać porządne pieniądze. Przez sześć lat. Następnie pracowałem w Londynie. Potem była restauracja "Waverly Inn".

Jedna z najbardziej ekskluzywnych restauracji w Nowym Jorku. Czy to prawda, że żeby dokonać rezerwacji, trzeba było mieć specjalny numer do pana i miał go na przykład Robert de Niro?

- Tak, to prawda. I nadal go ma. Jednym z moich partnerów biznesowych był redaktor naczelnym "Vanity Fair" i to właśnie z Graydon'em Carterem otworzyłem "Waverly Inn". To on przyciągnął śmietankę artystyczną i towarzyską.

No właśnie, kto u pana nie jadał... Taylor Swift, Beyonce, Sarah Jessica Parker, Cameron Diaz. Może prościej, kto nie jadł?

- Michael Jackson. Michael Jackson nigdy nie jadł w Waverly Inn. A wracając do restauracji. Zrobiliśmy taki numer. Na stronie nie było żadnych informacji. Był tylko telefon do kuchni. I do dziś tak jest, nie ma nawet menu. Zadziałało. Kiedyś moja znajoma zobaczyła przy stoliku Micka Jaggera. Do dziś to powiada.

W karcie, którą podaje kelner, jest opinia Donalda Trumpa?

- Tak, kiedyś go skrytykowaliśmy, więc sobie tweetnął, że Waverly Inn to jest najgorsze jedzenie w mieście. Raz był i jadł. Wstawiliśmy to do karty. Republikanie przestali przychodzić, ruch się zwiększył.

Prowadził pan także "The Beatrice Inn", drugą świetną restaurację.

- Tak, ale dziś jest tylko "Waverly Inn". Prowadzę ten interes już trzynaście lat.

Ile trzeba mieć pieniędzy, żeby dwie osoby zjadły dobry obiad z przystawką, zupą, drugim i deserem?

- 300 zielonych. Ale zje pan i za 150. W Warszawie jest kilka droższych restauracji od mojej.

Miał pan szczęście?

- Ciężka praca i szczęście. To i to.

Wróćmy do teatru.

W Lublinie pokazuje pan spektakl na podstawie głośnej książki "Moskwa - Pietuszki"?

- To jest historia o braku miłości. Okropnym, fatalnym braku miłości. To sowiecka odyseja. Od homerowskiej różni się tym, że nie ma Itaki. Nie ma gdzie jechać. Wienia ciągle jest na Dworcu Kurskim.

To nie jest tylko historia o Rosji?

- Nie. Jest to historia o współczesnym człowieku. Dziś nie wiemy, dokąd dążymy. Homer napisał Odyseję, ale nie dla nas. Nas to już nie dotyczy. A szkoda.

Dokąd zmierzamy?

- Jak to dokąd? Na Dworzec Kurski. Nigdzie. Ręka w nocniku.

VARDA STUDIO "WSZYSTKIE DROGI PROWADZANA DWORZEC KURSKI"

Tytuł oryginalny: Ali Roads Lead to the Kurski Station

Reżyseria i adaptacja: Varda

Obsada: Rivers Duggan (erynia Tyzyfone), Elliot Morse (Wienia), Mia Vallet (erynia Megajra), Jacek Brzeziński (Jurodiwy)

światło: Fiona Brunner

muzyka: Scott Griffin

Miejsce: Sala Czarna, Brama Grodzka, ul. Grodzka 21

bilety: 15 zł do nabycia

w Ośrodku "Brama Grodzka -Teatr NN"

Spektakl wj. angielskim z polskimi napisami

W związku z ogłoszeniem żałoby narodowej, piątkowy spektakl został przeniesiony na sobotę (19 stycznia) o godzinie 19. Zakupione wcześniej bilety na termin piątkowy będą ważne. Jeśli ktoś nie może tego dnia przybyć na spektakl otrzyma zwrot kosztów biletu po jego okazaniu w sekretariacie Ośrodka.

Na zdjęciu: spektakl "WSZYSTKIE DROGI PROWADZANA DWORZEC KURSKI".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji