Mozart - Lupa 1:0
Krystian Lupa wystawił w wiedeńskim Theater an der Wien "Czarodziejski flet" Mozarta. To była trudna próba dla reżysera - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.
Zamiar był ambitny: pokazać, że w najsłynniejszej z oper Mozarta kryje się coś więcej niż koloraturowe arie Królowej Nocy czy koncert na srebrnych dzwonkach ptasznika Papagena. Rozwiązać kilka zagadek libretta Emanuela Schikanedera. Kim są Królowa Nocy i Sarastro, którzy manipulują młodymi bohaterami i wystawiają ich uczucia na okrutne próby? Na czym polega wtajemniczenie Paminy, Tamina i Papagena, które kończy się zapowiedzią... płodzenia dzieci? Co to wreszcie za wesoła historia, w której dwoje z trojga młodych bohaterów w rozpaczy usiłuje popełnić samobójstwo?
Krystian Lupa próbował otworzyć "Czarodziejski flet" kluczem teatralnym. Inaczej niż wielu współczesnych reżyserów operowych chciał wydobyć sens z aktora, a nie z fascynujących obrazów czy pomysłów inscenizacyjnych. Ale metoda, która świetnie się sprawdza w teatrze dramatycznym, w operze zawiodła. I to nie tylko dlatego, że główny wykonawca Christoph Strehl w ostatniej chwili musiał się wycofać z powodu chorego gardła.
Lupie nie udało się wyleczyć śpiewaków operowych z innej, poważniejszej choroby - fałszywego patosu i gestów z archaicznego teatru gwiazd. Lubica Vargicova jako Królowa Nocy w arii zemsty używała chwytów z XVIII-wiecznych podręczników aktorstwa: ręce podniesione do głowy, rozcapierzone palce, bieganie od kulisy do kulisy. Gdyby ktoś we współczesnym teatrze tak próbował zagrać rozpacz i nienawiść, zostałby wyśmiany. Z tych samych podręczników pobierał prawdopodobnie nauki Günther Groissböck (Sarastro), sztywny jak własny pomnik. I Loic Felix, odtwórca roli Monostatosa, Maura, który więzi i prześladuje Paminę. Wysmarowany pastą, skradający się na palcach, był karykaturą, a nie wcieleniem zła. Tak się grało Otella sto lat temu w Berdyczowie.
Nieczytelna ironia
Archaiczny styl był po części zamierzony - Lupa chciał wziąć w nawias konwencję opery z jej absurdalną, przeskalowaną pod każdym względem rzeczywistością. Temu zabiegowi podporządkowana była scenografia. Okno sceny otaczały koła zamachowe i przekładnie, które bezszelestnie obracały się podczas spektaklu, jakby napędzały nie tylko ruchome elementy scenografii, ale i aktorów.
Kontrapunktem dla sztucznego mechanizmu opery miał być żywy i naturalny Tamino. W wytartych spodniach i marynarce wyglądał, jakby przed chwilą jadł lunch na sąsiednim Naschmarkt i nagle przeniósł się w inny wymiar. Ale ironia Lupy była trudna do odczytania, po części z powodu nieprzygotowania Pavola Breslika, który chwilami był kompletnie zagubiony, po części z winy reżysera, który zatarł granicę pomiędzy żartem i tonem serio.
O tym, czym mogło być to przedstawienie, gdyby reżyser i aktorzy doszli do porozumienia, świadczyła rola Paminy w wykonaniu Heleny Juntunen. "Pierwszą naiwną" śpiewaczka zmieniła w świadomą swoich potrzeb, wyemancypowaną dziewczynę, która nie chce biernie słuchać pouczeń Sarastra i wymyka się spod jego kurateli - dosłownie, uciekając cichcem w kulisę, kiedy ten śpiewa swą arię. Przy safandułowatym Taminie była to burza hormonów. Ciekawy był również Adrian Eröd jako Papageno - połączenie obrośniętego piórami baśniowego stworu z prostym chłopakiem z przedmieścia, który marzy o szklance wina i dobrej kolacji. Dwie role to jednak za mało.
Z samowarem do Tuły
Grać Mozarta w Wiedniu, to jak wystawiać Czechowa w Moskwie - publiczność zna każdy takt na pamięć i czeka ze złośliwą satysfakcją na potknięcia. Przekonała się o tym Królowa Nocy - kiedy w swej pierwszej arii zaśpiewała jedną, fałszywą nutę, cały mój rząd drgnął, a po sali przeszło westchnienie zawodu. Jakby to nie był teatr, ale zawody w skoku o tyczce, podczas których zawodnik strącił poprzeczkę.
Na szczęście był to tylko wypadek przy pracy, pozostali pokonali poprzeczkę trudnej partytury z dużym zapasem. Zachwyt wzbudził Daniel Harding, trzydziestoparoletni dyrygent brytyjski, który w nowatorski sposób poprowadził orkiestrę Mahlera. Wykonanie miało ludzką skalę dopasowaną do kameralnej sali Theater an der Wien i do samej inscenizacji. Podobnie jak Lupa, Harding posługiwał się językiem intymnych emocji, unikał efekciarstwa.
Mimo wielu słabości przedstawienie w Theater an der Wien zasługuje na uwagę jako przykład międzynarodowej współpracy. Polski reżyser z brytyjskim dyrygentem zrobili w Wiedniu spektakl, w którym śpiewają Słowak, Niemka, Austriak i Słowenka, a w składzie orkiestry są reprezentowane chyba wszystkie liczące się potęgi muzyczne - od USA i Japonii po Izrael i Koreę. Austriacy nie mają monopolu na Mozarta, jego twórczość stała się już dawno muzycznym językiem esperanto. Pytanie tylko, czy powinien się zajmować nią Krystian Lupa?
Theater an der Wien w Wiedniu: Wolfgang Amadeusz Mozart "Czarodziejski flet", libretto Emanuel Schikaneder, scenografia, reżyseria i światło Krystian Lupa, kostiumy Piotr Skiba, kierownictwo muzyczne Daniel Harding, premiera 13 maja, kolejne spektakle 15, 17, 19 i 21 maja.