Artykuły

Swinarski odszedł 15 lat temu

Konrada Swinarskiego poznałam przy pracy nad "NIE-BOSKĄ KOMEDIĄ" Krasińskiego w Starym Teatrze. Było to za dyrekcji Zygmunta Hubnera. Grałam jedną z arystokratek, które - pognębione przez polityczne przeciwności - przewijały się przez akcję w dziwacznym tańcu, pointując reżyserowi sens niektórych scen. Chichotał, kiedy udało mu się wydobyć jakiś ironiczny podtekst, słuchał i patrzył na aktorów, tak jakby cały był tą uwagą i koncentracją. Palił papierosa za papierosem, pozostawiając góry niedopałków a przez ostatnie próby nie jadł nic, tylko pił koniak na pusty żołądek. Był kłębkiem nerwów. A my ubóstwialiśmy go wszyscy!

W Starym Teatrze zetknęłam się z Konradem potem jeszcze dwukrotnie. W "DZIADACH" i "WYZWOLENIU". Niezapomniane przeżycia. Ale moje wspomnienia o nim które chciałam przekazać, nie są tak ściśli związane z teatrem, jak próby, premiery, czy spektakle. Po sfilmowaniu "SĘDZIÓW" Wyspiańskiego Konrad przymierzał się z kolei do "FANTAZEGO" Słowackiego. Nęciła go kamera.

Były to czasy, kiedy jeszcze bardzo emocjonalnie podchodziłam do wyjazdów moim Wartburgiem, zawsze lubiłam jechać w nieznane, po różnych wertepach. Zgadaliśmy się z Konradem i mniej więcej przez dwa tygodnie robiliśmy wspólne wyprawy po okolicznych podkrakowskich dworach, szukając odpowiedniego do filmu. Zwiedziliśmy sporo tych zabytków. Widzę go biegającego jak szalony, uradowany, podniecony chłopak koło dworu w Karniowicach. Wtedy nagle zmienił koncepcję, postanowił tam sfilmować "NIE-BOSKĄ KOMEDIĘ". Pokazywał mi drogę Dziewicy, którą grała u nas Ania Seniuk, jak mogłaby łagodnym łukiem ukazywać się od góry, spośród drzew aż do samego dworu. Był szczęśliwy. Oczy mu błyszczały, snuł przede mną różne wizje, w które czasem wgłębiał się dokładniej, ale wszystko było lekkie, radosne, niewymuszone i nie obarczone obcą mu pedanterią.

W roku 75 Stary Teatr już po raz trzeci otrzymał zaszczytną propozycję wzięcia udziału w World Theatre Season w Londynie - w światowym przeglądzie najwybitniejszych spektakli - tym razem z "DZIADAMI". Konrad pojechał, aby zobaczyć różne sceny, gdyż nasze "DZIADY" rozgrywaliśmy w nietypowej scenerii, praktycznie akcja toczyła się w wielu miejscach budynku teatralnego. Okazało się, że nie ma odpowiedniego gmachu w Londynie, nadawała się do tego jedynie XIII-wieczna katedra Southwark. Konrad zauroczył tamtejsze władze kościelne (i nie kościelne), które udzieliły zgody na tak oryginalne przedsięwzięcie. Trzeba było w Krakowie zrobić próby w warunkach przypominających londyńskie. Konrad uznał, ze idealną miniaturą katedry jest krakowski kościół OO. Dominikanów. Na próby musiał jednak dać zgodę sam arcybiskup metropolita krakowski, kardynał Karol Wojtyła. Jako jego dawna koleżanka, zorganizowałam spotkanie w domu Kurii Biskupiej. Przy ogromnym owalnym stale siedzieli naprzeciw siebie: największy polski ksiądz i największy ówczesny polski reżyser. Że też nie miałam ze sobą magnetofonu! Półtoragodzinna rozmowa dwóch intelektualistów, erudytów i koneserów sztuki była dialogiem najwyższej rangi. Tak im się świetnie rozmawiało. Obecny papież znał przedstawienie "DZIADÓW". Pamiętam zresztą jak Konrad, przez dziurkę w kurtynie, podglądał niczym dziecko, czy dostojny gość nie przestraszy się gromu, który zabijał pana Becu. Od tego huku istotnie trzęsły się mury teatru. Oczywiście, Konrad otrzymał zgodę na próby u Dominikanów pojechaliśmy z "DZIADAMI" do Londynu. Mieszkaliśmy w okropnym domu akademickim dla "kolorowych" studentów. Konrad dostał miejsce w hotelu, ale z niego nie skorzystał, o tym nie było mowy, to nie on. Zamieszkał z nami.

W Londynie wydarzyła się historia, nad którą do dziś nie mogę przejść do porządku dziennego. Przyjechał ze Stanów Polak, profesor iranista, mój znajomy, który należał do kolegium organizującego festiwale w Shiraz i Persepolis. Tematem najbliższego festiwalu miał być "Obrzęd różnych narodów" pokazany w widowisku teatralnym. "DZIADY" mieściły się w tej koncepcji idealnie. Poznałam profesora z Konradem. Przypadli sobie do serca, a spektakl w Londynie zrobił furorę. Piotr Chełkowski, ów profesor, zapytał mnie, komu ma przysłać zaproszenie: dyrektorowi czy reżyserowi. - Oczywiście reżyserowi - odparłam bez chwili wahania, tym bardziej, że Konrad mówił świetnie po angielski.

Zaproszenie nie przychodziło przez parę tygodni. Konrad dał mi odczuć swoje zniecierpliwienie i niezadowolenie. Aż kiedyś rano, w maju 75 roku, zatelefonował. Krzyczał radośnie: przyszło! Jadę do Shiraz! Do Persepolis! I potem stała się ta tragedia. Odkładał lot parokrotnie i 19 sierpnia wyleciał. W Damaszku samolot spłonął z wszystkimi pasażerami. Konrad miał 44 (!) lata. Kiedy do Starego Teatru nadeszła wiadomość o jego śmierci, graliśmy akurat "WYZWOLENIE" Wyspiańskiego w jego reżyserii. W III akcie wszystkie postacie w kirze i żałobie pod wiszącą nad nimi srebrną trumną, jak to reżysersko ustawił, prowadziły dialog, który w części przytoczę:

- A cóż Konrad?

- Mam najzupełniej to wrażenie, jak gdyby wśród nas był.

- Jeno nie widzimy go.

- Owszem, widzimy go, chociaż go nie ma - obecną jest jego myśl Dusza! - On... Cóż się z nim dzieje?

- On sam niknie i ginie rosnąc w nas.

- Jakże to?

- Zapala płomienie, przy których gaśnie sam, bo płomieni tych jest ogrom i burza, i płonący las.

- A on zginie w dymie.

- Więc my.

- My musimy pozostać.

- Aktorzy nie mogli wypowiedzieć tych słów, gardła ściskał straszny żal, nad sceną snuło się coś niesamowitego. Okropna, okropna rozpacz. Nieraz jeszcze widziałam się z profesorem iranistyki. Nigdy nie byliśmy w stanie mówić ze sobą na temat śmierci Konrada Swinarskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji