Artykuły

Co się liczy?

Przypominam stare filmy jako układ odniesienia. W ostatnich latach bowiem, tym razem w polskiej dramaturgii, daje się zauważyć coś w rodzaju powrotnej fali. Pojawiła się grupa bohaterów, którzy - trochę tak, jak tamci - usiłują i zachować cnotę, i jednak jakoś uporać się z rzeczywistością. Czasem metaforyczną, czasem najzupełniej realną - pisze Małgorzata Szpakowska w "Dialogu".

1.

Jedną z wielu dyskusji na temat pytania "być czy mieć?" wywołała swego czasu debiutancka "Struktura kryształu" Krzysztofa Zanussiego. Dyskusję trochę absurdalną - rok był 1969, dość powszechnie panowało pomarcowe przygnębienie i autentyczność egzystencji mało komu wydawała się osiągalna. Co zaś do żądzy posiadania, to obowiązywała uboga zgrzebność i nawet ci nieliczni, którzy coś mieli, woleli się z tym nie afiszować. Co prawda w filmie Zanussiego kwestia posiadania została tylko zaznaczona; zasadnicza alternatywa brzmiała: "kariera czy skromne życie na uboczu?" Dość wyraźnie jednak reżyser dawał do zrozumienia, że "kariera" pociąga za sobą liczne koncesje i wymusza zachowania konformistyczne, których "życie na uboczu" nie wymaga. Na uboczu - czyli na prowincji, najlepiej na wsi; należy porzucić asfaltową dżunglę i wyścig szczurów - to przecież jedno z (importowanych) haseł tamtych lat.

Fabuła filmu była prosta. Fizyk, stołeczny, światowy i wyposażony w gadżety, przyjeżdża na wieś do dawnego kolegi, by namówić go na powrót do stolicy i do pracy naukowej. Tamten zaś namówić się nie daje. I tyle. Właściwie trudno było się dziwić jego decyzji. Czas był paskudny i ucieczka - niechby i w Bieszczady, jak śpiewał Młynarski - mogła się wydawać całkiem rozsądnym rozwiązaniem. Zaszyć się, schować, usunąć, zająć się pracą u podstaw (bohater Zanussiego obsługuje stację meteorologiczną, jego żona uczy w podstawówce). Nie dać się zwabić wielkomiejskim blichtrem i mirażem sukcesu, przedłożyć nad to zgodę z własnym sumieniem. Tadeusz Lubelski po latach napisze o tym filmie: "spotkanie dwóch naukowców reprezentujących kontrastowe postawy wobec życia, stawiało problem, z jakim rzeczywiście zderzali się w tych latach myślący młodzi ludzie, a którego polskie kino zdawało się dotąd nie dostrzegać" 1. Lubelski nie będzie też miał żadnych wątpliwości, po czyjej stronie opowiadał się reżyser, i co więcej, zaakceptuje jego diagnozę.

Ja jednak od początku miałam z alternatywą stworzoną przez Zanussiego pewien kłopot 2. Reżyser swego bohatera uczynił niemal laickim świętym, w istocie jednak w jego osobie nobilitował eskapizm. A przy okazji zrobił z owego Jana żywą ilustrację przypowieści o zakopanych talentach: oto ktoś, komu wiele było dane, a kto z tego nie zrobił użytku. W dodatku przydał mu blasku zwłaszcza przez kontrast z gościem, który gra nieczysto i sukces zawodowy zawdzięcza nie własnej pracy, lecz utrąceniu badań innego ośrodka, i który poza własną specjalizacją świata nie widzi, podczas gdy gospodarz ma czas na lektury i rozmyślania nad nieskończonością. Tak jakby wiejskie powietrze szczególnie sprzyjało myśli spekulatywnej. A to jeszcze nie wszystko; bo Zanussi najwyraźniej zakładał, że życie na prowincji wolne jest od konfliktów i gry interesów; i szerzej: że w ogóle istnieją miejsca, gdzie się przed tymi dolegliwościami można schronić. I przede wszystkim - że stojąc przed alternatywą: kariera czy spokój? - człowiek ma rzeczywiście wolny wybór.

Właśnie: spokój. Taki tytuł nosił inny film sprzed lat, także dotyczący wyboru drogi życiowej. Krzysztof Kieślowski opowiadał tam historię młodego robotnika, który po prostu pragnie spokoju: nie ma żadnych aspiracji, nie chce się do niczego mieszać, stara się z nikim nie wchodzić w konflikt. Ale ponieważ świat jest, jaki jest, więc nieuchronnie zostaje wmieszany w starcie między załogą i kierownictwem, odbierając coraz boleśniejsze ciosy z obu stron. Nakręcony w 1976 roku "Spokój", moim zdaniem najlepszy film Kieślowskiego, podważał założenie "Struktury kryształu": bo nawet jeśli wybierzesz wariant minimalistyczny, prędzej czy później dopadnie cię rzeczywistość.

Najbardziej jednak znanym filmem o wyborze drogi życiowej wśród tych, które określa się zbiorczo jako "kino moralnego niepokoju", był oczywiście "Przypadek" tegoż Kieślowskiego - nakręcone w 1981 roku trzy warianty życiorysu bohatera, który, zależnie od tego, czy zdołał, czy nie zdołał wskoczyć do ruszającego pociągu, mógł zostać aktywistą partyjnym, działaczem opozycji albo apolitycznym naukowcem. Ale i w innych filmach tej formacji motyw wyboru między idealizmem a pragmatyzmem pojawiał się niemal za każdym razem. Skopanymi przez Życie idealistami byli bohaterowie "Aktorów prowincjonalnych" Agnieszki Holland (1978); tryumfującym (do czasu) pragmatykiem okazywał się Danielak z "Wodzireja" Feliksa Falka (1977). Tę listę można ciągnąć długo. Nie piszę tu jednak historii kina, przypominam stare filmy tylko jako układ odniesienia. W ostatnich latach bowiem, tym razem w polskiej dramaturgii, daje się zauważyć coś w rodzaju powrotnej fali. Pojawiła się grupa bohaterów, którzy - trochę tak, jak tamci - usiłują i zachować cnotę, i jednak jakoś uporać się z rzeczywistością. Czasem metaforyczną, czasem najzupełniej realną.

Z jednym oczywistym zastrzeżeniem: rzecz dzieje się w całkowicie zmienionej rzeczywistości historycznej. W filmach moralnego niepokoju nie mówiło się otwarcie o czymś, o czym świetnie wiedzieli zarówno twórcy, jak widzowie: że mianowicie kariera w tamtych czasach miała zwykle jednoznaczny kontekst polityczny. I że obrzydzenie, jakie w idealistach budziła rzeczywistość, także miało polityczne podłoże. To się rozumiało samo przez się; jawne wypowiedzi byłyby zresztą samobójcze. A i tak wymienione filmy miały kłopoty z rozpowszechnianiem: Spokój na premierę czekał pięć lat, Przypadek -sześć. Miało to jednak swoje dobre strony: nie było wątpliwości, kto odpowiada za całe zło. Tu już żaden dowód nie był potrzebny; dziś trzeba się nad tym bardziej zastanawiać.

2.

Najbardziej czytelnym przykładem tej powrotnej fali może być drukowana w tym numerze "Dialogu" "Choroba" Marka Lechkiego. Sztuka zdaje się wręcz symetrycznym przekształceniem "Struktury kryształu". I tu, i tam główny wątek stanowi spotkanie dwóch dawnych przyjaciół, prowincjusza i światowca; i tu, i tam jeden jest zamożny, drugi zaś kiepsko wiąże koniec z końcem; i tu, i tam fabułę nakręca zderzenie kontrastujących ze sobą życiorysów. Ale już rezultat zderzenia jest różny. Janowi w 1969 roku, wprawdzie z pomocą reżysera, udaje się wobec kusiciela zachować integralność. Nawet się specjalnie nie tłumaczy; nie dowiadujemy się też do końca, dlaczego pięć lat wcześniej rzucił uniwersytet, i możemy się tylko domyślać, że zbrzydziły go właśnie te stosunki, których reprezentantem jest jego gość. Ma też satysfakcję, że choć tamten zdystansował go w karierze naukowej, to sam nad nim góruje głębią refleksji i szczęściem rodzinnym. Ani samochód przyjaciela, ani zdjęcia z Manhattanu nie budzą w nim spazmu pożądania; Zanussi wszystkimi sposobami postarał się upewnić widzów, że Jan rzeczywiście lubi swój los.

Inaczej Rafał w roku 2014. Przyjazd dawnego kolegi szkolnego, zamożnego biznesmena, który przed laty wyrwał się z rodzinnego miasteczka, uświadamia bohaterowi, jak marna jest jego sytuacja. Inteligenckiej biedy - Rafał pracuje w miejscowym domu kultury i próbuje tam założyć muzeum etnograficzne, przez chwilę ubiega się również o pół etatu w miejscowej stacji Orlenu - nie równoważy już poczucie wyboru właściwej drogi. Co więcej - słabnie też przekonanie, że założony cel w ogóle był sensowny. Pracy Rafała nie cenią ani ci na górze (wymarzony grant odsuwa się w nieokreśloną przyszłość) - ani ci na dole ("był ktoś dzisiaj? - Dwie osoby. Szukały szatni, myślały, że to tu"). Miary klęski dopełnia utrata przewagi moralnej. Kolega wspomina: "Pamiętasz, jak kilka lat temu spotkaliśmy się w centrum handlowym? Przyłapałeś mnie na kupowaniu w tym drogim sklepie. Byłeś miły, uśmiechałeś się uprzejmie, ale wydaje mi się, że wtedy w duchu myślałeś już coś zupełnie innego. [...] Takie... poczucie wyższości od ciebie biło, stary". Dziś kolega ma siedem aptek, dwie knajpy i pracownię architektoniczną, zarabia, jak sam mówi, "koszmarną kasę"; co najgorsze jednak, czyta Dostojewskiego. Powodzenie w interesach nie zniszczyło w nim wrażliwości, lecz przeciwnie - otwarło go na wartości niematerialne. Ów Wojtek zaprzecza wszystkim próbom samopocieszenia: bo pieniądze dają mu i szczęście, i radość życia, i duchowe wzbogacenie na dodatek.

Oczywiście, to nie jest jedyny powód, dla którego bohater sztuki Lechkiego rozsypuje się psychicznie. Na wybuch jego tytułowej choroby składa się jeszcze kilka innych czynników, choćby nielojalność profesora-protektora, który złożył konkurencyjny projekt i przekreślił nadzieje Rafała na możliwość ambitniejszych badań. Podstawowy problem jednak zarysowany został wyraźnie. Jak uzasadnić przywiązanie do wartości niemierzalnych, skoro wszyscy zdają się wyżej cenić te wymierne? Jaki sens ma źle opłacana praca w prowincjonalnym domu kultury, którego nikt nie odwiedza i którego nikt nie ceni? Albo - dopowiedzmy - w niszowym czasopiśmie, w eksperymentalnym teatrze, w dyscyplinie naukowej spoza listy filadelfijskiej? Tu nie chodzi o samego Rafała, który może i jest nieudacznikiem, a może tylko pechowcem; chodzi o miejsce dla zawodów i przedsięwzięć nienormatywnych. Kiedyś w odniesieniu do wielu z nich mówiło się o służbie społecznej, o ideałach; dziś te pojęcia zdają się całkiem puste. Nawet nie dlatego, że z ideałów trudno się utrzymać; chyba bardziej dlatego, że już nie umiemy ich uzasadnić. Lekarzom wytłumaczono, że nie mają być Judymami, nauczycielom, że najważniejsze jest ich prawo do długiego urlopu, uczonym, że liczy się tylko punktacja, a dziennikarzom, że są tłem dla reklam. I nikt nas do tego nie zmuszał, samiśmy to sobie narzucili - a teraz nie widać z tego wyjścia.

Inny przykład. Dziewczyny w sztuce Marty Sokołowskiej 3 bezskutecznie usiłują ratować przed dewastacją (skądinąd autentyczny) pałac w Bożkowie. To też swego rodzaju praca u podstaw. Dziewczyny wcześniej żyły w ciągłym biegu ("Żadnych celów, żadnych kotwic, żadnych zobowiązań"), teraz postanowiły osiąść na stałe w prowincjonalnej dziurze i zrobić coś wartościowego. Bo poczuły się oczarowane widokiem zniszczonego budynku: "Oszołomił nas. Zachwycił. Nie rozumiem, jeśli kogoś nie zachwyci" - mówi o nim jedna z nich. Co by miało być potem w tym pałacu - nie bardzo wiadomo, Pałac jest rozpisanym na głosy poematem, nie sztuką produkcyjną; tak naprawdę chodzi po prostu o piękno. O "Rozbłyszczanie żyrandoli królewskich. Buchanie pieców ogniem, zwisanie do samej ziemi zasłon. Parowanie potraw, polerowanie zastawy, zaparzanie wrzątkiem herbat [...] Ceremoniału przestrzeganie, ciast pieczenie [...] Azalii i rododendronów pielenie, posiadanie wiedzy o zabytkowych meblach, obrazach i bibelotach, aby nie uszkodzić [...]".

Ten długi monolog jednej z Dziewczyn zamyka sztukę, kiedy już wiadomo, że nic z tego nie będzie. Zamiar bohaterek uniemożliwiają rewindykacje właścicieli, interwencje pośredników, a przede wszystkim wszechogarniający szaber. W imię sprawiedliwości dziejowej cała okolica wydziera ze zrujnowanego pałacu, co się da. Jak powiada osobnik zwany Rączka Rączkę Myje: "oni chcą jednego, / Zająć lepsze miejsce. I nikogo nie dziwi, / Że praczki córka, syn chłopa pańszczyźnianego / Ze dworu łapie za to, co jej matka prała". "Nie zatrzyma ich strach / Nie zatrzyma ich wstyd / Nie zatrzyma ich prawo / Nie zatrzyma ich ból" - skarży się ogołacany Pałac, także jedna z postaci dramatu. Miłośniczki piękna mają przeciw sobie nie tylko mechanizm rozkładu, nie tylko roszczenia właścicieli i kapitalistyczną żądzę zysku, ale także zdrową ludową pazerność. Wobec tych sprzymierzonych sił nie mają szans.

3.

Dawni idealiści też ich nie mają.

Działacze tak zwanej opozycji demokratycznej z czasów Peerelu w dramatach powstałych w ciągu ostatnich lat występują w zasadzie w dwóch wariantach. Albo jako hochsztaplerzy lub osobnicy czystym przypadkiem uznani za bojowników (tak na przykład w scenariuszu "Urwany film" Jerzego Stuhra 4), albo jako ofiary późniejszych przemian. Nie ma co liczyć na sprawiedliwość historii, żadne zasługi nie zostaną rzetelnie wycenione. Przykładu najbardziej drastycznego dostarcza bohater/bohaterka "Ciał obcych" Julii Holewińskiej 5, radykalnie odepchnięta przez dawnych towarzyszy. Ale to przypadek szczególny - rzecz nie w zaszłościach kombatanckich, ale w fakcie zmiany płci, którego otoczenie nie chce zaakceptować. Natomiast "Obywatel K." Artura Pałygi 6 już całkiem wprost opowiada o tym, że wobec dzisiejszych interesów żadne dawne zasługi się nie liczą, ów K., niejaki Kajetan, to dawny działacz podziemia, który usunął się na ubocze, aby sprzymierzyć się z ekologami i uprawiać swój ogródek. Dosłownie, recytując "Ziemiaństwo" Koźmiana podczas prac rolnych. Teraz jednak na miejscu jego domu i ogrodu ma przebiegać autostrada, widome świadectwo sukcesu nowych władz, które skądinąd chętnie powołują się na swoją kombatancką przeszłość.

A Kajetan, kiedyś najdzielniejszy z nich, dziś tylko zawadza. "Pan został prezydentem miasta, w którym ksiądz Zbyszek jest biskupem, kolega Sławek egzekwuje długi i eksmisje, pan z SB jest panem rektorem - mówi w sztuce Pałygi oburzona dziennikarka - a Kajetan stoi na drodze Polsce w budowie?" Dzisiejszego Prezydenta Miasta, pobitego przez ZOMO, Kajetan na plecach wyniósł z pola walki; przed laty wziął na siebie winę za wypadek, który ksiądz spowodował po pijanemu; postać określana jako Socjotechnik Partii Zwycięskiej jemu zawdzięcza wprowadzenie w obecne środowisko polityczne; nawet Prezydent Państwa pamięta go z dawnych czasów. Ale po przełomie niegdysiejszy bohater jakoś się nie załapał. "Dlaczego Kajetan nie wziął kredytu, nie otworzył sobie na przykład hipermarketu. Zresztą niekoniecznie kredyt. Kożuchy z Turcji, klozety z Czech, potem magnetowidy, był zbyt, ludzie kupowali, było w czym wybierać. Wolność" - mówi jeden z dawnych znajomych. "Jemu proponowali nawet potem, żeby ambasadorem został w Chile. Wyśmiał ich" - opowiada inny. I dziś jest nikim, straci swój ukochany ogród; "Naszą racją stanu jest budowa dróg".

Niewiele lepiej powiodło się Grażynce z sztuki Szymona Bogacza 7. W 1981 roku na krótki czas z macierzystego Zakładu Doświadczalnego, gdzie pracowała w kadrach, została oddelegowana do regionalnego zarządu Solidarności. W stanie wojennym ją internowano, była w Gołdapi, w Darłówku. Wyszła wcześnie i po zwolnieniu wróciła do dawnej firmy, tylko ciągle ją wzywano na przesłuchania. I w końcu w wyniku babskich niesnasek, które się zaczęły jeszcze w Gołdapi, znalazła się na liście byłych internowanych rzekomo współpracujących z SB.

Samej Grażynki zresztą nie poznajemy, o jej losach dowiadujemy się z plotek, z rozmów, z domysłów znajomych i całkiem obcych osób. Prostolinijna, trochę naiwna; odporna zarówno na pokusy peerelowskie ("powiedziała, że przemyślała tę propozycję, że [...] ona teraz nie chce tego awansu i do związków ani partii niestety się nie zapisze"), jak na kombatanckie ("Biskup chciał się zobaczyć z bohaterką Solidarności [...] zaproponował, żeby Grażyna wzięła czynny udział w komitecie wsparcia internowanych. I przy okazji udzielała się w kurii. Mówił, że to się będzie opłacać [...] Grażynka odmówiła"). W dodatku niezdolna przewidywać kłamstwa, pozbawiona podejrzliwości; dlatego łatwo wkręcana w cudze gry i intrygi. Sztuka ma charakter po trosze dokumentalny; rzecz się dzieje we Wrocławiu, przewija się sprawa osiemdziesięciu milionów, pod własnym nazwiskiem występuje kardynał Gulbinowicz, a jako Włodzimierz K. i Radosław F. - Frasyniuk i Pinior. Przede wszystkim jednak jest to przegląd postaw i zachowań przeciętnych obywateli, z dużą dozą goryczy i zawiści na pierwszym planie.

Ale do bohaterki to niemal nie dociera. Po latach mówi jej przyjaciółka: pytam ją czasem, "dlaczego to wszystko tak wyglądało? Dlaczego ludzie tacy byli? A Grażyna mi odpowiada, że ona na takich trafiła, ale to tylko wyjątki, które się nie liczą, bo nas były miliony..."

4.

Ale tym, którzy się załapali, też nie jest wesoło.

Kapitalizm korporacyjny już od dłuższego czasu jest popularną figurą wszelkiego zła. Wiadomo: wilczy. Niszczy relacje między ludźmi, zmusza do wyjaławiającej pracy, kusi blichtrem i niespłacalnym kredytem, podsyca egoizm i w ogóle uruchamia najgorsze instynkty. Z przytupem znęcał się nad nim Paweł Demirski 8, oskarżając go o nieprawości dokonywane "w imię powszechnego dobrobytu / i rozwoju klasy średniej / i światowego kapitału tej klasy", zarazem kwestionując sens dawnej walki o wolność i godność, skoro jej najważniejszym efektem okazały się "aleje powszechnego peweksu", a wreszcie konstatując cynicznie, że "ten, kto umiał poradzić sobie w totalitaryzmie, ten umie sobie poradzić teraz / to są te same umiejętności". Cóż z tego, że rzeczywistość historyczna jest już inna: akt oskarżenia pozostaje w gruncie rzeczy niezmieniony, chociaż miejsce niedorobionego socjalizmu zajął prężny kapitalizm.

Można go atakować frontalnie, jak właśnie Demirski. Albo jak Michał Kmiecik w "Śmierci pracownika" 9, gdzie występują osoby określane jako W Sprawie Pracy, Przed Awansem Społecznym, Posiadacz, Inwestor i tak dalej, a ich wzajemne relacje nakręca przede wszystkim walka konkurencyjna. Ważne jest tylko to, kto okaże się lepszy, kto wygra w wyścigu, kto zdystansuje rywali. Reszta się nie liczy, pokonani sami są sobie winni. Aspirujący (Przed Awansem Społecznym) jedzie autobusem: "Patrzę się pogardliwie na wszystkie twarze w których nie mam upodobania"; potem w biurze: "idę po schodach bo winda jest zajęta przez te głupie kadrowe pizdy co sobie jeżdżą między piętrami na pogaduchy". W Sprawie Pracy chwali się, że jest "absolwentem prestiżowej szkoły wyższej administracji bankowości i zarządzania kierunek menedżment stosowany i praktyczne zastosowanie doktryny szoku". Aspirujący (Po Awansie Społecznym) rozkoszuje się uzyskaną mocą: "nie muszę oszczędzać / na niczym / na sobie / na nikim / mogę kurwa wsypać do jednej szklanki filiżanki herbaty cały jednokilogramowy cukru wór a co a nie stać mnie na to? stać mnie na to i sta mać! i stać będzie / a co do was / lepiej zacznijcie już myśleć o swojej przyszłości". I wreszcie Posiadacz deklaruje: "można być biednym / ja nic do biednych nie mam / mam nawet jednego znajomego / który jest biedny / ale on się z tym nie obnosi / nie epatuje / nie wychodzi z tym na ulicę / jest biedny / proszę / jego wybór droga wolna / ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć". Już tych kilka cytatów składa się na kompletną diagnozę, w myśl której w nowym ustroju pogarda dla słabszych łączy się z przekonaniem o własnej wyższości, a rozkosz konsumpcji z uznaniem panującego ładu za najlepszy, skoro to mnie zapewnił on uprzywilejowane miejsce.

Można też skupić się na szczególnie opresyjnych aspektach kapitalizmu. W sztuce Miłki Malzahn 10 tytułowy korytarz, "pusty, przestrzenny, odywaniony ekskluzywną wykładziną", wywołuje w bohaterce reakcje klaustrofobiczne. Chce ona zażądać podwyżki (powiem Prezesowi "mam serdecznie dość. O, tak. O, mam potąd"), której oczywiście nie dostanie (Prezes: "kryzys, kryzys, finanse, finanse"), tymczasem podwyżka jest warunkiem uzyskania kredytu ("Obok mnie cicho i ekskluzywnie sunie wizja kredytu, którego jak dotąd nie wzięłam, ale który wydaje się coraz bardziej potrzebny"). Cały świat zamyka się w tym biurowym korytarzu, zdanie: "Idę korytarzem..." otwiera każdą scenę. Na korytarzu zawiązują się intrygi, rodzą plotki, spotykają znajomi: "Tereska idzie korytarzem, a za nią ciągnie się ciemna smuga żalu i niemocy. [...] Tereska ma na głowie kredyt, który wygląda na nieskończony (ambitny plan wieloletni)". Biuro, kredyt, Prezes, praca, kredyt, korytarz - taki kierat trwa bez końca. I choć bohaterka zarzeka się wieczorem, że jutro napisze "zgrabne, tłuste wypowiedzenie", to rano zapewne znów wróci na swój korytarz.

Kierat to jeden biegun, drugi to konsumpcja. Powódź zachęt, reklam, pokus. W sztuce Przemysława Kazuska 11 bohaterowie zarzucani są propozycjami: a to rewelacyjnego konta w banku ("Specjalnie i wyłącznie dla pana Platinum Premium. Ubezpieczenie za dziesięć złotych. Nawet pan tego nie odczuje"), a to zdrowej diety ("Najlepszą dietę ci podamy, będziesz chudł razem z nami"), a to kontaktu z zaświatem ("Na pośmiertnym profilu można raz na rok użyć opcji zmartwychwstanie. Trwa to siedem dni. Zmarła osoba jest w tym okresie na czacie i można z nią spokojnie porozmawiać"). Co więcej, od tych propozycji nie można się uwolnić, telewizora ani internetu nie da się wyłączyć, przecięcie przewodów jest karalne i powoduje interwencję przedstawicieli Ligi Obrony Mediów i Kultury ("dostaliśmy wezwanie o niesubordynacji widza programu porannego" - mówi agentka Ligi, wkraczając do mieszkania). Połączenie nowego ustroju gospodarczego z nowymi mediami okazuje się pułapką bez wyjścia.

Co ciekawe, w tych sztukach "antykapitalistycznych" wraca sytuacja, w której bohater praktycznie nie ma wyboru, w której nic nie może lub może bardzo niewiele. W trzech wymienionych tu dramatach mamy do czynienia albo z pełną identyfikacją i entuzjazmem dla możliwości, jakie otwiera nowy system ("Śmierć pracownika"), albo z beznadziejnym kręceniem się w kieracie ("Korytarz"), albo z bezskutecznymi próbami buntu, tłumionymi w zarodku ("Dzień dobry"). I nie wygląda na to, aby jakaś zmiana priorytetów była przez bohaterów poważnie brana pod uwagę.

5.

We wstępie do tomu zatytułowanego "Ćwiczenia z rozpaczy", rozważając przyczyny pesymizmu, jakim naznaczona jest polska proza po 1989 roku, Jerzy Jarzębski wskazuje różne jego uzasadnienia. A więc odreagowywanie smutnych lat osiemdziesiątych, utratę bezpieczeństwa socjalnego, odkrycie bezwzględności globalnego kapitału, obawę przed liberalizmem, który rzekomo niszczy wartości narodowe i religijne. I przede wszystkim rozczarowanie: bo świat zachodni, ta ziemia obiecana, na którą po latach wysiłków udało nam się wstąpić, także pełen jest zasadzek i zagrożeń.

Co więcej, nowa sytuacja zdaje się sprzyjać nieograniczonej produkcji konformizmu - bez przymusu, z własnej woli uczestników glajchszaltuje wszystkich nie gorzej niż poprzedni ustrój. "Nie ma więc w dzisiejszych powieściach rewolucjonistów - konstatuje Jarzębski - świadomych buntowników przeciw systemowi opresji, są za to ludzie głęboko okaleczeni i pełni nienawiści, dla której nie mogą znaleźć ujścia" 12. Prawdę mówiąc, nie ma ich za wielu również poza literaturą.

Ta diagnoza odnosi się również do dramatu. Z uzupełnieniem, że dramat bardziej niż proza bohaterami stoi, więc ich okaleczenie czy frustracja tym wyraźniej rzuca się w oczy. Zwłaszcza że nie bardzo mają się na czym oprzeć -przyjęte powszechnie kryteria użyteczności czy sukcesu nie stwarzają pokusy, żeby się wychylać z ideałami. Nie dlatego - tu nie zgadzam się z Jarzębskim -że skończył się czas ideologii i wielkie narracje zastąpiło postmodernistyczne zwątpienie. Głównie dlatego, że wszyscy, także odbiorcy, staliśmy się po prostu za wygodni.

Jakby opuściła nas wola walki o cokolwiek - chyba że o własne interesy. Bohaterowie dramatyczni są jak wszyscy: jak ognia boją się ryzyka i nie stawiają oporu przeciwnościom: szefom, propagandzie, reklamie, opinii sąsiadów i kolegów. Z reguły bierni, co najwyżej reagują histerią, jak Igor w sztuce Kazuska, kiedy strzela do witryn w supermarkecie; albo rozpadem osobowości, jak Rafał z "Choroby", którego - jak to etnografa - nawiedzają Chochoł i Strach na Wróble. Zapomnieli, że naprawdę bywało dużo gorzej.

Gdzieś podziała się ta dzielność, do której wcześniej przynajmniej aspirowano. I jak długo uda nam się bez niej obchodzić?

***

1 Tadeusz Lubelski, Historia kina polskiego. Twórcy, mity, konteksty, Videograf II, Chorzów 2008, s. 301.

2 Por. Małgorzata Szpakowska, Zanussi: moralistyka czasu stabilizacji, "Dialog" nr 3/1979.

3 Marta Sokotowska, Pałac w Bożkowie. Życie składa się z samych epizodów, "Dialog" nr 10/2013.

4 Jerzy Stuhr, Urwany film, "Dialog" nr 10/2011; film właśnie wszedł na ekrany pod tytułem Obywatel.

5 Julia Holewińska, Ciała obce, "Dialog" nr 2/2011.

6 Artur Pałyga, Obywatel K. Szopka, "Dialog" nr 9/2012.

7 Szymon Bogacz, Zakład Doświadczalny Solidarność, "Dialog" nr 9/2013.

8 Paweł Demirski, Parafrazy, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011, s. 134,397 i 444; pierwszy cytat pochodzi z sztuki "Diamenty to węgiel, który miał się do roboty", dwa następne z "Był sobie Andrzej, Andrzej i Andrzej".

9 Michał Kmiecik, Śmierć pracownika. Tragedia i życia gospodarnego, w której jedynie ja przeżyje, "Dialog" nr 12/2011.

10 Miłka Malzahn, Kotytarz, "Dialog" nr 5/2010.

11 Przemysław Kazusek, Dzień dobry, "Dialog" nr 4/2012,

12 Jerzy Jarzębski, Formy pesymizmu, wstęp do tom zbiorowego "Ćwiczenia z rozpaczy Pesymizm w prozie polskiej po 1985 roku", pod redakcją Jerzego Jarzębskiego i Jakuba Momro, Universitas, Kraków 2011, s. 16.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji