Wiele twarzy Lucyfera
NIEWIELU z nas widziało "Samuela Zborowskiego" Słowackiego na scenie. Ale wszyscy interesujący się historią polskiego teatru wiedzą, jak wielkim wydarzeniem artystycznym była warszawska premiera "Samuela" w r. 1927 w inscenizacji Leona Schillera i scenografii S. Śliwińskiego. Kilka lat temu Jarosław Iwaszkiewicz przypomniał o niej jako o jednym z najpiękniejszych swoich przeżyć teatralnych. Zachowane zdjęcia: olbrzymie schody i postacie uskrzydlonych aniołów ukształtowały w nas wyobrażenie o tym monumentalnym spektaklu. I tak indywidualność Schillera zrosła się w naszej pamięci z dramatem Słowackiego, że usunęła w cień nazwisko Wilama Horzycy, inspiratora tej premiery, któremu zawdzięczamy ówczesne opracowanie tekstu i następną, lwowską premierę "Samuela" z r. 1932, w reżyserii W. Radulskiego i w bardziej kameralnych dekoracjach Andrzeja Pronaszki.
Atmosferę warszawskiego przedstawiania sugerowała naszej wyobraźni również obsada aktorska. Rolę Lucyfera grał w nim Karol Adwentowicz. "W tej natchnionej kreacji (dosłownie natchnionej, bo w ciągu dwóch tygodni opracowanej) - pisał Schiller w r. 1934 - skupił artysta wszystko, co było tęsknotą, męką i wiarą przez długie lata stwarzanych przez niego bohaterów - całą walkę z Losem czy z Budowniczym świata o prawo do wolności. Dziś, gdy z wyżyny tego osiągnięcia patrzymy na dawniejsze metamorfozy sceniczne nieokiełzanej osobowości Adwentowicza, widzimy, że od pierwszej chwili zarysował się w nich cień majestatyczny Lucyfera-Adwokata, dumnego Anioła wyzwalającego się w cierpieniu wszech istnień, które cierpieniem jest jego własnym". Cierpienie za miliony i romantyczny bunt Ducha - Wiecznego Rewolucjonisty znalazły niewątpliwie w Adwentowiczu doskonałego interpretatora. Możemy sobie wyobrazić, jakie błyskawice gniewu padały z jego oczu, jakim szlachetnym patosem zabrzmiał wspaniały monolog Lucyfera...Ale od r. 1932 żaden teatr nie odważył się wystawić tego dramatycznego poematu.
Dopiero teraz, po trzydziestu latach, Jerzy Kaliszewski, nowy dyrektor Teatru Klasycznego w Warszawie, wskrzesił ten przedziwny, Lucyferyczny proces w adaptacji i reżyserii Jerzego Kreczmara.
Przyznaję, że szedłem na przedstawienie z niepokojem. Obawiałem się, że w gmatwaninie spraw, przez poetę zaledwie naszkicowanych i porzuconych, w splocie nierozwiązanych konfliktów, w lawinie wieloznacznych słów zagubi się wyrazistość urzekających nas poetycką magią wierszy, że między wspaniałą inwokacją: "O, smętny - o, kochany - Srodze ty oszukany!" a repliką Diany: "To mój brat kochany - lecz biedny... Cala ziemia jest powieścią - Jego żywota..." zabraknie dostatecznych łączników myślowych i środków wyrazu scenicznego, które pozwoliłyby scalić fragmenty w całość, przedstawiającą tragiczne starcie dwóch przeciwstawnych racji i postaw.
Już pierwsze kwestie Mistrza (granego sugestywnie przez Zygmunta Maciejewskiego) rozwiały moje wątpliwości. Kreczmar, wprowadzając na początku fragment z "Dialogu troistego", nadał słowom Mistrza ton charakterystycznego, trochę mentorskiego, wykładu zawikłanej teorii. Jej dziwaczność doskonale kontrastowała z dostojnym spokojem egzegety. I tak od razu wciąga nas to przedstawienie, na pozór chłodne, wyrozumowane, a jednak niepokojące, zaskakujące nagłymi zmianami rytmu, tempa i dynamiki. Bo Kreczmar nie apeluje do łatwej emocjonalności. Nie chce ukołysać widza potoczystością wiersza. Racjonalistycznie punktuje węzłowe spięcia pierwszej części, jako przesłanki do końcowej rozprawy. A przecież właśnie dzięki racjonalistycznej dyscyplinie prowadzi nas pewną ręką poprzez labirynt zdumiewających i paradoksalnych zdarzeń, w których groza sąsiaduje z groteską, do przejmującego głębokim wzruszaniem finału.
Kreczmar rezygnuje przy tym z widowiskowości. Na scenie ramiona czarnych, krzyżowo ustawionych podestów łagodnie opadają odśrodkowo; nad tym ascetycznym polem akcji scenograf, Stanisław Bąkowski, rzuca z góry ukośnie do ziemi różowy welon, jako tło widzenia Eoliona-Heliona; w innych scenach królestwo podwodne Oceanid sygnalizują zwisające ościste drabiny, wnętrze pałacu określają ażurowe arkady, lub wreszcie dwa wielkie szyszaki majaczą na czarno-białym prospekcie. Prosto i pomysłowo rozwiązane są również kostiumy. Postać Diany w białej sukni charakteryzuje mały kołczan u ramienia. Od czerwieni kostiumu Poloniusza - Zamoyskiego odcina się znakomity strój Lucyfera: czarny kontusz ze srebrnymi wyłogami. Samuel ukazuje się w białej delii, jego szyję przesłania czerwony szal, a nad nim wyolbrzymiona maska przypominająca twarz Batorego ze znanego obrazu Matejki. W scenie sądu Samuel zdziera maskę, a spoza niej odsłania się popielato-szara, oskalpowana głowa z przymkniętymi oczami: martwa głowa mumii czy manekina.
Nie wszystkie role w "Samuelu" były "kreacjami", niektórym postaciom zabrakło może siły, chór wydał mi się dosyć anemiczny - ale w tym niezwykle czystym spektaklu myśl przewodnia reżysera nigdy się nie gubiła, nie było w nim martwych punktów, scen zawieszonych w próżni. Wyraźnie zarysowała się przemiana Heliona-Eoliona od początkowej egzaltacji do uspokojenia i obojętnej obserwacji miotanego szaleństwem ojca. Na zasadzie kontrapunktu liryzm sceny u Oceanid kontrastował z dyskretnym komizmem rozmowy Lucyfera z mnichami. Ta groteskowa scena, zagrana z precyzją i umiarem przez Włodzimierza Kwaskowskiego (Pater Teologus) i Czesława Roszkowskiego (Pater Logicus), była zaskakującym wprowadzeniem do upiornego pojawienia się Samuela. Długo nie zapomnę Józefa Nalberczaka, który, jako Samuel, z kamiennym spokojem wygłaszał przed sądem swoją skargę. Brak emfazy, rygorystyczna oszczędność gestu, skupienie, siła wzroku, która biła z jego oczu, kiedy rozchylił prawie wciąż przymknięte powieki - stworzyły z postaci Zborowskiego wielkiego adwersarza majestatycznego kanclerza (Władysław Surzyński).
Rewelacją przedstawienia był Lucyfer Jerzego Kaliszewskiego. Już od pierwszych scen Kaliszewski zarysował wewnętrzne rozdarcie, całą dwoistość tej postaci, jej polski, kontuszowy rodowód oraz bunt sięgający po gwiazdy. Podejmując obrończą mowę Kaliszewski odrzucił patos, a uzbroił się w argumenty mądrego i przebiegłego adwokata. Był wyzywający i sarkastyczny. Brał do ręki Księgę Praw i podawał jej wersety nieomal z demagogiczną obłudą. Był ironiczny nawet w stosunku do Samuela. Jakby drażniła go ta "śpiąca, woskowa pokora". Nie walczył przecież o tę jedną, ściętą głowę, ale o zasadę, o "Prawo, co wolność ducha zabezpiecza". Lucyfer Kaliszewskiego - inteligentny i drapieżny - odważa słowa, dobiera je z rozmysłem, ażeby zadać gwałtowny i nieomylny cios. Giętki i opanowany gest znakomitego szermierza towarzyszy słowom, podkreśla ich znaczenie. Ale powoli wspaniała swada retora załamuje się, głos, wybuchający groźnymi inwektywami, wzmagający się do krzyku, opada w ściszonych kadencjach melancholii i znużenia. Jeszcze tylko przed zgaśnięciem rzuci na scenę pięć skrwawionych chust, jako ostatni argument swego odwiecznego protestu...
Stający naprzeciw siebie przeciwnicy - Samuel i Kanclerz - jak "dwa na krańcach swych przeciwnych Bogi" - kończą nierozstrzygnięty spór, wyśniony z lucyferycznego buntu Anhellicznego Poety. Pieczętuje go w inscenizacji Kreczmara wskrzeszony Lucyfer zdaniem z prologu: "Obiór jednego przez wszystkich - i zaprzeczenie wszystkim przez jednego".
Jerzy Kreczmar dał nam przedstawienie daleko odbiegające od tradycyjnego widzenia "Samuela". Stop zawiłych spekulacji i najczystszej, największej naszej poezji Kreczmar pokazał z okrutną konsekwencją. Nigdy nie widziałem na scenie Słowackiego w formie piękniejszej, bardziej olśniewającej wielością perspektyw.