Artykuły

Tadeusz Różewicz. Wrocławianin, który pisał wiersze

"Czas na mnie/ czas nagli/ co ze sobą zabrać/ na tamten brzeg" - pytał 25 lat temu Tadeusz Różewicz. Teraz nam pozostają tamte pytania, zadawane z niewinnością dziecka: "a więc to tylko tyle/ tylko tyle/ więc to jest całe życie/ tak całe życia" - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Karl Dedecius, tłumacz, przyjaciel poety, mówił trzy lata temu, kiedy Tadeusz Różewicz obchodził 90. urodziny: - Urodziliśmy się w tym samym roku, mieliśmy tego samego polonistę, nasze losy życiowe są podobne, dzieliliśmy te same cierpienia, ale też problemy z literaturą i z duchem czasu. My te nasze lata sumujemy, więc w tej chwili mamy ich razem 180. Chciałbym za dziesięć lat wysłać mu kartkę: "Kochany Tadeuszku, staruszku, mamy dziś razem 200 lat".

Nie udało się. Tadeusz Różewicz zmarł wczoraj, 24 kwietnia. W październiku skończyłby 93 lata. Odszedł największy ze współczesnych polskich poetów, dramaturg, eseista.

A jednak był Mistrz

Nie miał telefonu komórkowego, internetu ani profilu na Facebooku. Telefon tylko tradycyjny - z drutem. Pisał wyłącznie ręcznie. A jednocześnie jak lingwistyczny sejsmograf łapał zmieniające się językowe obyczaje. W jego późniejszych wierszach krytycy odnajdywali poetykę internetowych blogów, krótkich wiadomości tekstowych, wpisów w portalach społecznościowych.

I nic w tym dziwnego, że na wiadomość o jego śmierci Facebook natychmiast zareagował. Przemysław Filar z Towarzystwa Upiększania Miasta wkleja wiersz "Czołg - pomnik". Poetka Agnieszka Wolny-Hamkało - fragment "Nowego słońca". I własny komentarz: "Mieszkał obok mojej podstawówki, na Januszowickiej. Chodziliśmy pić wino i czytać wiersze pod jego oknami. Dwa, trzy tygodnie temu widziałam Kartotekę Zadary we Współczesnym. Tu, we Wrocławiu, był tak blisko, zawsze czytany, czynny. Żywy, bliski język". Marcin Hamkało, dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania: "Niby nie ma mistrzów, a jednak był Mistrz".

Jego poezja nie chciała w żaden sposób iść w parze z przemijaniem. Kiedy w 2008 roku ukazał się tom "Kup kota w worku", część krytyków ze zgrozą łapała się za głowę, inni nie mogli wyjść ze zdumienia, obserwując, z jaką łatwością 87-letni wówczas poeta podchwytuje konwencje, jakie podpowiada mu rozpędzony świat współczesnych mediów. I miesza liryzm z groteską, żart z powagą, stoicką postawę z wściekłością na świat, godną raczej debiutującego 20-latka niż klasyka. W "to i owo", ostatnim zbiorze wierszy, te zderzenia były jeszcze bardziej dobitne.

Ale czy nie było naiwnością spodziewać się, że odnajdzie dla siebie jakąś stałą strukturę, po poecie, którego wielkość wywodziła się z umiejętności znajdowania wciąż nowego języka do opisu zmieniającego się świata? W 2006 roku opowiadał Kazimierzowi Kutzowi o swojej pracy nad "Do piachu", która trwała siedemnaście lat. - Próbowałem odtworzyć język, któregośmy używali na wojnie. To była podstawa. Pochodziłem z rodziny urzędniczej, inteligenckiej, a w partyzantce spotkałem się z chłopami, nauczycielami, robotnikami, bezrobotnymi. Konglomerat, stop tych różnych języków był niebywały - opowiadał.

W późnym okresie swojej twórczości przepracowywał inne języki - te, którymi z telewizyjnych ekranów i stron kolorowych czasopism mówią do nas politycy, dziennikarze, celebryci. Pokazywał ich pustkę, ale nigdy nie przemawiał z pozycji mędrca. Ironizował, prowokował, nie bał się narazić krytyce, zaczepiał czytelnika i konsekwentnie podkopywał fundamenty każdego pomnika, który ktokolwiek ważyłby się mu postawić.

Ile kosztuje święty spokój

Tadeusz Różewicz przyszedł na świat 9 października 1921 roku w Radomsku, w skromnej, inteligenckiej, urzędniczej rodzinie. Literaturą zaczął poważnie zajmować się już w gimnazjum. Wspólnie ze starszym bratem, Januszem, sięgali po pierwsze ważne lektury - "Ferdydurke" i "Króla Ubu", numery czasopism: "Skamandra", "Chimery", "Wiadomości Literackich". Plany dalszej nauki w liceum przerwała wojna. Wstąpił do AK, gdzie walczył pod pseudonimem "Satyr". Brat, również w AK, nie przeżył wojny - zginął z rąk gestapo, rozstrzelany 3 sierpnia 1944 roku.

- Nas w najlepszych latach spotkało najgorsze - mówił Różewicz w wywiadzie z Anną Żebrowską, opublikowanym w "Gazecie Wyborczej" w 2005 roku.

To, co najgorsze, potrafił później przetransponować na język poezji - mocne echo tych doświadczeń znajdziemy m.in. w wydanym w 1947 roku tomie "Niepokój", ale też w dramacie "Do piachu".

Po wojnie trafił do Krakowa, gdzie zdał maturę i studiował na Wydziale Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Potem wraz z żoną Wiesławą zamieszkał w Gliwicach, skąd w 1968 roku przeniósł się do Wrocławia.

Przez niemal całe dorosłe życie, pomijając lata okupacji, żył z pisania. Zanim przyszło powodzenie, ciężar utrzymania domu brała na siebie żona. Pracowała jako ekonomistka, księgowa. Potem to ona zawiadywała domowym budżetem. Kiedy Kazimierz Kutz pytał Różewicza, jaka kwota oznaczałaby dla niego prawdziwe bogactwo, poeta odpowiedział po dłuższym namyśle: "3800 złotych miesięcznie". I zastrzegł natychmiast: - Chociaż musiałbym zadzwonić do żony, czy nie zaniżyłem.

We Wrocławiu mieszkał najpierw na Glinianej, potem na Januszowickiej. Lokum na Glinianej było ciasne i hałaśliwe (tuż pod oknami przejeżdżały tramwaje), na Januszowickiej trwał permanentny remont strychu.

Minister kultury, a ówczesny prezydent Wrocławia Bogdan Zdrojewski pamięta telefony od Różewicza. Z apelami, żeby kosze były częściej opróżniane, a trawniki - strzyżone. Wszystkie skrupulatnie spełniane. Łącznie z życzeniem zmiany organizacji ruchu na wąskiej ulicy, na której samochody nie mogły się mijać. Kiedy zadośćuczyniono prośbie, zadzwonił następny telefon - że jednokierunkowa tak, ale zdecydowanie nie w tę stronę.

Dopiero na Biskupinie, gdzie jeden z domów Różewicz dostał w prezencie od miasta, zyskał to, czego pragnął przez całe lata - święty spokój. Janusz Stankiewicz, fotograf, który odwiedzał poetę raz w miesiącu, opowiada o ogrodzie, w którym kwitły konwalie, rosły pomidory i bazylia. I jarzębina, ukochane drzewo Różewicza. O salonie, w którym siadał w gronie przyjaciół, przy nalewkach, kawie i herbacie. I gabinecie, do którego wpuszczał zaufanych gości. Byli wśród nich m.in. wydawca Jan Stolarczyk czy filmowiec Lambros Ziotas.

Kiedy Andrzej Sapija zaczął realizować dokument o Różewiczu, Jerzy Jarocki ostrzegał go: "Jak on cię już złapał, to prędko nie wypuści". Miał rację - z jednego godzinnego dokumentu projekt rozrósł się do czterech filmów. Podobnie było z Januszem Stankiewiczem, który po raz pierwszy sfotografował Różewicza dwadzieścia jeden lat temu. Wywołując nerwową reakcję. A kiedy lody zostały przełamane, współpraca zamieniła się w rytuał: średnio raz w miesiącu telefon i sugestia, żeby przyjść, bo w ogrodzie pozostał tylko ostatni jesienny liść. Albo że właśnie spadł śnieg. Czy zakwitła jarzębina.

Jestem taki zwyczajny

Napisał kilkadziesiąt książek - tomów poezji, dramatów, opowiadań. Pierwsza ukazała się w 1944 roku - były to "Echa leśne", ostatnia to wydany dwa lata temu tom "to i owo". Ich wspólny nakład trudno dziś oszacować - już w latach 70. przekroczył milion egzemplarzy.

- Mawiało się w dawnych czasach, że poeta jest kapłanem i błaznem - mówił Różewicz w Strasburgu sześć lat temu, kiedy odbierał tam Europejską Nagrodę Literatury. - Zacząłem 87. rok życia, piszę wiersze od 70 lat i nie wiem, kim jest poeta, ale wiem, że nie jestem kapłanem ani błaznem. Jestem człowiekiem, człowiekiem, który pisze wiersze. "Czasem niepokoję się tym/ że jestem taki zwyczajny/ pisałem gdzieś kiedyś/ o tym Nie martwię się ale zaczynam/ myśleć że chyba to nie jest/ normalne kiedy poeta nie jest zjawiskiem / już czas wykreować siebie/ poetyckiego malowniczego szalonego - czytamy w wierszu "normalny poeta" z wydanego sześć lat temu tomu "Kup kota w worku".

Dwa lata wcześniej zwierzał się Kazimierzowi Kutzowi ze swoich wątpliwości: - Czy ja nie jestem zbyt normalny jak na poetę? Przecież to prawie nie wypada! Kupuję gazetę, czytam, jem śniadanie, piję kawę z mlekiem, piszę, na spacer idę. Nie muszę lecieć do Tybetu, żeby medytować zen. Tyle że czasem w biedzie się zmówiło naszą swojską zdrowaśkę.

Do literackich nagród miał wiele dystansu. I przy każdej okazji podkreślał, że największą z nich byłaby dla niego świadomość, że jest czytany. Że jego książki są w wielu domach, niekoniecznie w biblioteczce za szybką, ale blisko, pod ręką, choćby w łóżku nawet.

I jest jakaś smutna prawda w tym, że nigdzie nie był tak fetowany jak za granicą - we Włoszech, na Węgrzech, gdzie mówiono, że dla Różewicza młodzi Węgrzy są skłonni nawet wyjąć ręce z kieszeni, albo w Czechach - sama byłam świadkiem jego występu na festiwalu poezji w Ołomuńcu. W wypełnionym po brzegi teatrze publiczność słuchała go jak zaczarowana.

Będąc młodą dziennikarką

"Naszą rozmowę zaczynam od tego, że jestem zły, robię to niechętnie i nie wiem, dlaczego" - trudno o lepszy początek wywiadu. Z jego autorką, Marią Dębicz, przyjaźnił się przez wiele lat. Ale nie przepadał za dziennikarzami. Jeszcze w latach 70., kiedy obchodzili się z literatami naprawdę delikatnie, nie próbując na siłę wydusić z nich prywatnych zeznań godnych celebrytów, potrafił rzucić na konferencji prasowej: "Czuję się przedmiotem, jestem przez was zmanipulowany". Krystyna Nastulanka musiała dwa lata zabiegać o rozmowę z poetą, który na jej kolejne prośby odpowiadał: "Na problemy i pytania z 1948 roku zamierzam odpowiedzieć w 1968 roku, a na te z 1964 w 1974".

Później było tylko trudniej. Dość powiedzieć, że jednej z wrocławskich dziennikarek Różewicz zapewnił miejsce w poezji. I nie jest to bynajmniej miejsce zaszczytne.

Stanisław Bereś pół roku przekonywał go do dużej rozmowy dla Telewizyjnych Wiadomości Literackich. Poeta ponawiał prośby o przesłanie kolejnych porcji pytań. - Było ich z pewnością kilkaset, może nawet przekroczyłem tysiąc - wspomina Bereś. - Za każdym razem tłumaczył, dlaczego nie może na nie odpowiedzieć. Raz kaprysił, że są jak wyjęte z "Życia na gorąco", kiedy indziej mówił, że nie może mi odpowiedzieć, jaki jest jego stosunek do Boga, bo... - i tu przez godzinę wymieniał powody, dla których jest to niemożliwe. Gdybym te rozmowy nagrał, powstałaby seria fascynujących wywiadów. Wreszcie moja żona, która znała Różewicza od dzieciństwa i która nie mogła patrzeć na tę moją udrękę, powiedziała: "Weź jakąś ładną dziewczynę i zaproponuj, że zrobicie ten wywiad razem". Nie bardzo wierzyłem w ten jej pomysł. Ale o dziwo, zadziałało. Zainteresował się: "ja, stary mistrz, pan - podstarzały krytyk, i przedstawicielka nowej generacji - to stwarza nową sytuację komunikacyjną" - powiedział. Najpiękniejsza wówczas młoda polonistka okazała się skuteczną przepustką. Był bardzo zadowolony: "tak właśnie młoda dama powinna się prezentować" - skomentował. Ale nie docenił pazura, jakim ta młoda dama dysponowała. Był zaszokowany bezpośredniością niektórych jej pytań. Ale to właśnie jej zawdzięczam najciekawsze fragmenty rozmowy.

Kilka lat później telefon Beresia zadzwonił. - Pan pewnie myśli, że ja te wszystkie pytania wyrzuciłem - odezwał się Różewicz. - A ja je mam i może się pan doczeka odpowiedzi. Proszę zadzwonić w przyszłym roku, w maju - polecił.

- Zacząłem się śmiać - opowiada Bereś. - A Różewicz na to: "Śmieje się pan, bo pan myśli, że ja umrę. A my mamy jeszcze dużo czasu, niech pan zadzwoni". Zadzwoniłem w umówionym terminie i okazało się, że to jeszcze nie teraz, za wcześnie. Odpuściłem. Do dziś nie wiem, czy miał na myśli jakiś bezczas, czy tę drugą stronę. Uznałem, że jest wieczny, że czas nie ma tu znaczenia. Pomyliłem się.

Ostatniego wywiadu w swoim życiu udzielił prezydentowi Wrocławia Rafałowi Dutkiewiczowi. Tłumaczył w nim: - Oczywiście, chcę mieć "publiczność", ale nie za dużo. Lubię mieć bezpośredni kontakt z twarzami, z ludźmi. Ale to nie ja istnieję w ich głowach, to słowa, wiersze istnieją. Po napisaniu wiersz żyje swoim życiem, a potem poeta, jego twórca, swoim, "samoswoim".

Hołd Różewiczowski

W ostatnich latach unikał też oficjalnych okazji - nie było go na Kongresie Kultury ani na jubileuszowych obchodach, jakie trzy lata temu zorganizowały Wrocławski Teatr Współczesny i Biuro Literackie. Premiery kolejnych książek, jakie ukazywały się w ostatnich latach nakładem Biura, anonsował już sam Jan Stolarczyk, który jest ich redaktorem i opiekunem spuścizny po poecie.

Ale przy okazji przygotowań do każdej z Różewiczowskich premier w WTW, gdzie wystawiano "Kartotekę", "Pułapkę" i "Białe małżeństwo", siadał na widowni podczas specjalnych pokazów. Krystyna Meissner, do niedawna dyrektorka Współczesnego, wspomina: - To były królewskie prezentacje. Był na widowni sam, o ile kogoś nie zaprosił do towarzystwa. Oglądał spektakle w milczeniu. A jego uwagi były krótkie, celne, zasadne. Wiem, że aktorzy się denerwowali, ale ja uwielbiałam te spektakle. To był taki hołd dla niego.

Nie tak anielsko było w 1975 roku, kiedy na tej samej scenie Kazimierz Braun przygotowywał prapremierę "Białego małżeństwa" - wtedy atmosfera na próbach, w których uczestniczył Różewicz, była tak napięta, że co i rusz dochodziło do awantur.

Bywał bardzo krytyczny wobec współczesnej sztuki. Już w latach 70. pytał z rozpaczą po obejrzeniu spektakli Swinarskiego i Hanuszkiewicza, czemu oni (aktorzy) tak wrzeszczą. "Wy, aktorzy, jesteście czarodziejami, nie megafonami. Pamiętajcie o tym". A całkiem niedawno na łamach "Odry" utyskiwał na wszechobecną goliznę w teatrze.

Krytycznie odniósł się do słynnej pracy Doroty Nieznalskiej, pisząc: "Można być wierzącym, niewierzącym, nie-wierzącym, niepraktykującym, ale nie wolno robić z krzyża zabawki dyndającej między cyckami wystawionymi na sprzedaż na byle targowisku piosenki festiwalu filmu książki na prymitywnych pornograficznych występach pół-główków w TV".

Sam przez całe lata prowadził romans z plastyką, przygotowując, we współpracy z Eugeniuszem Getem Stankiewiczem, cykl plastyczno-poetyckich asamblaży. Ponoć wszystko zaczęło się od trzech szyszek, które poeta przyniósł do Domku Miedziorytnika. Efekt to jedenaście tek, w których zamknięto wzajemnie uzupełniające się obrazy i teksty oraz tom "Nauka chodzenia".

Poeta emeritus

Janusz Stankiewicz widział się z Różewiczem 22 marca - wtedy właśnie zrobił mu ostatnie zdjęcia, w ogrodzie, w którym wiosna dopiero zaczęła kiełkować, przy ukochanej jarzębinie, gołej jeszcze, bez liści. Było dosyć chłodno, padało. Różewicz wygląda na tych zdjęciach jak pastuszek, w kożuchu i z kijem w ręce.

Andrzej Sapija rozmawiał z Różewiczem w Wielką Sobotę. Umawiali się na 14 maja - wtedy reżyser miał go zawieźć do Konstancina.

W środę Stankiewicz odebrał odbitki. W czwartek miał dzwonić, żeby umówić się na spotkanie. Ale dowiedział się o śmierci poety. I Stankiewicz, i Sapija podkreślają - nic nie zapowiadało kryzysu.

W dokumencie "Poeta emeritus", który miał premierę w 2010 roku i miał być według zamysłu jego twórcy i bohatera "wesołym filmem o przemijaniu", Andrzej Sapija podglądał go przez oko kamery. W różnych sytuacjach - podczas domowej drzemki i spotkań z przyjaciółmi. W jednej ze scen Różewicz z Ryszardem Przybylskim żartują z 90-letnich staruszek, które w sanatoryjnej stołówce zamawiają schabowego z kapustą i kopą ziemniaków, po czym proszą o dokładkę. Albo z bratowej poety, która ze starości całkiem ogłuchła. I wydaje się, że Różewicz z lekkim uśmiechem przyjmuje świadomość nadchodzącego czasu, kiedy przymyka się oczy na świat, kiedy już niczego się nie chce. - Masz to samo co ja, to zapadanie się w sobie - mówi Różewiczowi Przybylski. A Różewicz odpowiada: - Masz wtedy próbkę nicości. Drobne przeczucie, stykasz się z nią na małej przestrzeni.

Tak jak w wierszu "Przesypywanie": "Ten szelest/ przesypywanie się życia/ ze świata pełnego rzeczy/ do śmierci/ to przeze mnie/ jak przez dziurę/ w rzeczywistości/ przeciska się ten świat/ na tamten świat".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji