Artykuły

Telefon do Merkurego

Skoro nikt już scenie nie potrafi nosić z wdziękiem fraka, należy ten przestarzały ubiór odrzucić. Może to właśnie jest sposób na ożywienie staruszki operetki, z której już dawno temu naigrawał się Witold Gombrowicz. W warszawskiej Romie skostniałej formie wytoczył też wojnę Wojciech Kępczyński, szkoda wszakże ,że nie okazał się nazbyt stanowczy w walce.

Zapewne nie da się dziś wystawić "Orfeusza w piekle" w sposób tradycyjny, bo jak cała operetkowa twórczość Offenbacha związany jest on ze światem, którego dawno nie ma. Offenbach wyśmiewał Paryż Napoleona III, ale nie znaczy to jednak, iż bohaterowie jego utworów mieli inne przywary niż my. Zdrady małżeńskie, flirty na boku, znudzenie i pogoń za kolejnym erotycznym podbojem - czyż nie są to także współczesne rozrywki? W spektaklu nie ma więc fraków i krynolin, roznegliżowana, niewierna Eurydyka wkłada suknię dopiero w finale, samczy Jowisz jeździ na skuterze, a pomagający mu w sercowych podbojach Merkury korzysta z telefonu komórkowego.

Wojciech Kepczyński podjął się jednej z pierwszych w Polsce nowoczesnej inscenizacji klasycznej operetki. Sam go do tego namawiałem przed rokiem, więc teraz nie powinienem wybrzydzać. Należy cenić odwagę i pomysł, trudno jednak nie dostrzec, iż spektaklowi brakuje konsekwencji. Zaczyna się brawurowo: kłótnią Orfeusza i Eurydyki przedstawioną w konwencji bokserskiej walki, potem jest także wiele udanych chwil, ale już boski Olimp przedstawiony został według starych reguł operetkowej farsy. Dyrektor Romy zachęcony powodzeniem "Crazy for you" i "Piotrusia Pana" pragnął, by "Orfeusza w piekle" zaakceptowała publiczność tych musicali. Nie chciał jednak stracić widza, który lubi klasyczną operetkę i zrobił spektakl dla wszystkich, ale być może i dla nikogo. Dla dawnych bywalców Romy jest to widowisko zbyt nowoczesne i za mało eleganckie, dla młodej widowni zaś zbyt staroświeckie.

Jest jeszcze jeden problem związany z "Orfeuszem w piekle" - to jego strona muzyczna. Zdecydowano się na pierwszą, dwuaktową wersję operetki z 1858 r., ale dodano parę innych, znanych dziś numerów, które kompozytor dopisał później, kilka zaś wycięto. Powstał zatem dość dziwny melanż, a że dyrygujący przedstawieniem Tadeusz Karolak ma mgliste pojęcie o offenbachowskim stylu, muzyka brzmi topornie, zaginął jej wdzięk, lekkość i dowcip. Na scenie widać solistów Opery Narodowej, Teatru Wielkiego w Łodzi, Warszawskiej Opery Kameralnej oraz paru kiepsko śpiewających półamatorów. Z takiego pospolitego ruszenia dyrygent nie potrafił stworzyć zgranego ansamblu. Z licznej obsady w pamięć zapada ładnie śpiewająca Dorota Lachowicz (Wenus) i sprawny aktorko Zbigniew Macias (Orfeusz), bo nawet artysta tej miary co Adam Zdunikowski potraktował rolę Orfeusza z wyraźną wokalną nonszalancją. Nierówno śpiewa chór, a o balecie można powiedzieć tylko tyle, że finałowego kankana, w którym nogi z rzadka wędrują w górę, z największym wdziękiem tańczy Grażyna Brodzińska. Jest to zresztą najbardziej udany fragment występu gwiazdy Romy w roli Eurydyki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji