Artykuły

Od sztuki zaangażowanej do sztuki angażującej

- W sztuce nie ma spotkań niemożliwych, nie ma "gorszych" odbiorców - mówi Agata Siwiak, kuratorka projektu "Wielkopolska: Rewolucje", w ramach którego znani artyści docierają do niewielkich miejscowości by tworzyć z lokalną społecznością. Projekt trwa od ubiegłego roku.

Rozmowa z Agatą Siwiak [na zdjęciu], kuratorka projektu "Wielkopolska: Rewolucje", odbywającego się w ramach programu "Budzik Kulturalny":

Magdalena Rewerenda: Na czym polega specyfika "Rewolucji" na tle innych projektów z udziałem amatorów?

Agata Siwiak: Przede wszystkim nie przeprowadzamy castingu. Wchodzimy w pewną grupę, określoną sytuację i pracujemy w obliczu różnych tematów społecznych. Nawiązujemy do nurtu "community arts", choć to nie jest bezpośrednie przeniesienie tej tradycji. "Community arts" stawiało wartość artystyczną na drugim planie, a w "Rewolucjach" chcemy, by jakość estetyczna szła w parze ze zmianą społeczną. Dlatego zapraszam do współpracy twórców-eksperymentatorów, pierwszoplanowe postaci polskiego życia kulturalnego. W tej przygodzie kluczowe jest dla nas traktowanie sztuki jako narzędzia zmiany społecznej. Nie tylko artyści zmieniają coś w życiu społeczności, z którymi pracują, ale te spotkania zmieniają także samych artystów, bo praca na żywym organizmie społecznym bywa głębokim doświadczeniem. Większość artystów planuje wracać do tego typu działań.

Za nami osiem zakończonych projektów. W sumie będzie ich szesnaście, trzy są realizowane w tej chwili, i przy każdym z nich wciąż odkrywam nowe wartości, jakie niesie ta praca. Jest potężną wymianą energii i doświadczenia pomiędzy społecznościami i artystami, a także dowodem na to, że w sztuce nie ma spotkań niemożliwych, nie ma "gorszych" odbiorców sztuki i że prawo do sztuki, kultury, powinno być absolutnie demokratyczne.

Czym różni się taka praca od tego, co robiłaś wcześniej?

- Robiłam wysokobudżetowe projekty, pracowałam w mainstreamowych instytucjach w ważnych miastach na kulturalnej mapie Polski. Po Europejskim Kongresie Kultury, na którym byłam kuratorką programu performatywnego, złapał mnie kryzys. Tematem kongresu była sztuka jako narzędzie zmiany społecznej, poczułam wtedy, że dopóki nie zacznę realnie pracować na tematach społecznych, niewiele zmienię. Na kongresie poznałam Agatę Grendę, wtedy świeżo mianowaną dyrektorkę Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego, która zaproponowała mi, żebym zrealizowała projekt w Wielkopolsce, przy czym zaznaczyła, żeby nie był to tylko Poznań. Postanowiłam zaryzykować, podjąć się tego wyzwania. Odmówiłam wtedy pracy przy dwóch prestiżowych festiwalowych projektach i zaczęłam pracować w wioskach i miasteczkach Wielkopolski. Zawsze realizowałam projekty w jakiś sposób zaangażowane społecznie. Tym razem chciałam, by nastąpiło przejście od sztuki zaangażowanej do sztuki angażującej.

Dlaczego zdecydowałaś się na ten mniej popularny, zwłaszcza w Polsce i zwłaszcza w obszarze teatru, model sztuki partycypacyjnej, w którym pracuje się z grupą już istniejącą, a nie organizowaną na potrzeby projektu?

- W sytuacji castingowej czai się niebezpieczeństwo - kryteriów, na podstawie których wyłania się uczestników. Jak przeprowadzić casting na człowieka najlepiej odzwierciedlającego problem, jaki nas zajmuje: człowieka najbardziej skrzywdzonego, najbardziej osieroconego, najbardziej chorego? To nie byłoby w porządku, moim zdaniem. Można też - w zależności od projektu - przyjąć inne kryteria, np. zdolności wokalnych czy predyspozycji aktorskich, ale w "Rewolucjach" znacznie ciekawsze od tego typu talentów są dla nas światy ludzi, z którymi pracujemy - ich marzenia, lęki, codzienność, święta. Oczywiście trzeba jeszcze wybrać grupę, z którą się pracuje. Kryteria doboru są rozmaite - bywa, że to fascynacja społecznością, która z dala od medialnego splendoru robi rzeczy wspaniale, bardzo prężnie działa, bywa, że to potrzeba zwrócenia uwagi na jakiś fenomen społeczny albo trudny temat. Kiedy artysta wchodzi w ukonstytuowaną społeczność, musi odnaleźć się w relacjach, które już istnieją.

A czy te lokalne społeczności chętnie wchodzą w projekty przez Was proponowane?

- To nigdy nie jest absolutnie bezkonfliktowe i bezkolizyjne. Żadne ważne spotkanie ani żadne istotne relacje międzyludzkie takie nie są. A tu spotykają się ludzie z różnych światów, z odmiennymi, bywa że sprzecznymi, wartościami. Na początku grupy, z którymi mamy pracować, bacznie nam się przyglądają, jest w tym dystans, więc tym bardziej doceniamy końcowy efekt pracy, który oparty jest na wzajemnym zaufaniu, bywa, że przyjaźni, prawdziwej bliskości. Jako kuratorka uważam na to, by działać etycznie. O przekroczenia w sztuce partycypacyjnej nie jest trudno - pisze o tym Claire Bishop w "Sztucznych piekłach". Czuję się odpowiedzialna za to, by nikt nie został zmanipulowany, wykorzystany.

Czy artystów trudno jest namówić do takiej współpracy?

- W ogromnej większości są bardzo otwarci, entuzjastyczni wobec tego nowego doświadczenia, właściwie tylko w jednym przypadku poczułam, że taki rodzaj działań nie interesuje twórców. Dla artystów to jest możliwość wyjścia poza schemat i szansa na autentyczne skonfrontowanie się z ważnymi dla nich tematami.

Z jakimi trudnościami najczęściej muszą się mierzyć artyści?

- Trudny jest moment, gdy praca dobiega końca i musimy odejść. Ale też w procesie pracy wydarzają się rozmaite sytuacje, bo przecież zaangażowani w projekty ludzie niosą przeróżne historie i dzielą się nimi z nami. Te chwile są bardzo poruszające i wymagają delikatności, empatii. Tutaj prywatność przenosi się do pracy w większym stopniu niż w sytuacji, w której uczestniczą jedynie zawodowi artyści. W tym wszystkim nie można jednak zapomnieć, że spotkaliśmy się po to, by zrealizować projekt artystyczny.

Myślisz, że zrewolucjonizowałaś myślenie o prowincji i jej uczestnictwie w kulturze?

- "Rewolucje" są do pewnego stopnia utopią, która jest piękna, ale jedynie coś odkrywa, pokazuje, że można myśleć w inny sposób. Ten rodzaj doświadczenia artystycznego może zmienić życie ludzi biorących w nich udział, bo odkryją w sobie potencjał, którego nie znali. To jest zupełnie inna jakość doświadczenia niż tylko bycie widzem. Chciałabym, żeby takich działań w Polsce było więcej, ale do tego potrzebna jest zmiana myślenia o systemie produkcji sztuki i poważne potraktowanie demokratycznego prawa do kultury dla rozmaitych grup łudzi Mam nadzieję, że "Rewolucje" do tego inspirują.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji