Pieśń nad pieśniami
Latem 1911 r. blisko pięćdziesięcioletni Salomon Rapoport, etnograf i pisarz znany jako Szymon An-ski, stanął na czele ekspedycji, która na rozległych obszarach Podola i Wołynia gromadziła niepowtarzalny folklor tamtejszych żydowskich społeczności. Niepowtarzalny, bo ściśle związany z chasydyzmem, mistycznym ruchem religijnym, którego kolebką w pierwszej połowie XVIII w. były te właśnie ziemie.
W Jarmolińcach na Podolu An-ski zatrzymał się w domu zamożnego chasyda, którego piękna siedemnastoletnia córka przykuła jego uwagę: "smukła, o pociągłej, bladej twarzy i ciemnośliwkowych oczach. Bardzo skromna, oczy opuszczone, zamyślona". Urok młodej dziewczyny, relacja jej ojca o bliskim bogatym zamążpójściu i słyszane zewsząd chasydzkie opowieści o nadprzyrodzonych zjawiskach zrodziły pomysł "Dybuka", wedle słów autora, "realistycznej sztuki o mistycznych ludziach".
Utwór powstawał wolno, ewoluując od folklorystycznej dramatyzacji ku wizji rzeczywistości "między dwoma światami" - jak brzmiał pierwotny tytuł. Pierwsza wersja, pisana równolegle w jidysz i po rosyjsku, była gotowa w 1914 r., druga, wzbogacona postacią Meszułacha - posłańca, ukończona została rok później. Wojenno-rewolucyjna zawierucha sprawiła, że w 1918 r. An-ski przybył do Polski, ale bez rękopisu sztuki. Ostateczną wersję w jidysz napisał zatem na podstawie opublikowanego hebrajskiego przekładu Bialika, kończąc pracę w Warszawie tuż przed śmiercią w 1920 r. W biografiach An-skiego pisze się zwykle: "urodzony w Rosji". Tymczasem Salomon Rapoport urodził się w 1863 r. w miasteczku Czaszniki, trzydzieści kilometrów na wschód od Lepla, zatem na dalekich, białoruskich kresach Rzeczypospolitej pod rosyjskim zaborem, w wielonarodowym i wielokulturowym środowisku. Wśród czterech tysięcy mieszkańców Czasznik było trzy tysiące Żydów i zaledwie garstka rosyjskich urzędników, resztę stanowili Polacy. Ojciec An-skiego jako faktor polskich właścicieli miasteczka, Wołodkowiczów z Iwańska, prowadził interesy także z okolicznymi dworami w Boczejkowie, Wierzchowie czy Paulach. Matka była karczmarką - to z jej panieńskiego nazwiska Aninska utworzył pisarz swój pseudonim.
Kresowa - jak chasydyzm - jest również wpisana w tekst "Dybuka" geografia, z wyjątkiem wykreowanej literacko Brynicy najzupełniej realna. Lokalizujący akcję Miropol leży na Wołyniu niedaleko Żytomierza, Talne i Rużany na Kijowszczyźnie ("stawnego na całą prowincję" rużańskiego rabina wymieniał nawet słownik geograficzny), Krasne - na głębokim, borysowskim Polesiu. To samo dotyczy i perspektywy historycznej, wyznaczonej przez grób oblubieńców, zamordowanych w tragicznym roku 5408 (czyli 1648) przez Kozaków "Chameluka" Chmielnickiego.
Wedle źródłowych definicji, dybuk to zły duch, dusza zmarłego grzesznika, która nie mogąc zaznać spokoju wstępuje w ciało żywego człowieka, przywiera do jego duszy, wywołując obłęd, mówi przez jego usta, ale zachowuje własną, odrębną osobowość. Nazwa oznacza w istocie "przylgnięcie" i jest skrótem określenia "dib-buk me-ru 'ah ra` ah", czyli "przylgnięcie złego ducha". Wypędzić dybuka może jedynie cadyk, stosując specjalny rytuał egzorcyzmów. Dybuk zagraża życiu swej ofiary, a niekiedy kieruje się pragnieniem zemsty. An-ski gruntownie przewartościował złowrogą tradycję, ukazując dybuka, który działa z pobudek najczystszych - w imię miłości. Ale też u źródeł jego najgłośniejszego utworu leży w najoczywistszy sposób także biblijna "Pieśń nad pieśniami": "Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki".
"Dybuk", którego w Teatrze Telewizji wyreżyserowała Agnieszka Holland, to - powiedzmy od razu - dzieło mistrzowskie. Przede wszystkim dlatego, że w sposób coraz rzadziej spotykany stanowi rzeczywistą, przemyślaną do końca i perfekcyjnie zrealizowaną syntezę wszystkich składających się nań elementów. Przy czym punkt wyjścia jest ściśle realistyczny - ze świadomością, że nadnaturalne może się wiarygodnie objawić jedynie w naturalnym otoczeniu, świat egzotycznych dla współczesnego widza realiów, postaci i rytuałów ukazany został rzeczowo, bez stylizacyjnych deformacji, ale i bez cienia rodzajowości czy sentymentu. To świat prawdziwy, w którym żyją ludzie z krwi i kości. Inscenizacyjnym założeniom dobrze posłużył przekład Michała Friedmana, wierny i klarowny. Uderzająco wręcz realistyczna jest scenografia i kostiumy Ewy i Andrzeja Przybyłów, zaprojektowane na granicy rekonstrukcji. Zwłaszcza uliczka w Brynicy przywołuje obraz typowego kresowego "sztetł". Dwa rzędy drewnianych domków zamyka w perspektywie sylwetka synagogi, zaczerpnięta z dawnych fotografii, oraz bryła cerkwi. Starannie "wyrzeźbiona" została macewa świętej Mogiłki z symbolicznie splecionymi głowami ptaków w zwieńczeniu. Kolorystyka skoncentrowana na bieli, czerni i całej gamie brązów sprzyja malarskiemu walorowaniu i kompozycji świetnych zdjęć Jacka Petryckiego. Nie tylko malarskich przecież - gdy trzeba, dynamiczna kamera wspomaga ekspresję scen i postaci (taniec Lei z żebrakami, egzorcyzmy). Istotne jest przy tym operowanie światłem, od półmroku płonących świec po przypisane Lei ujęcia prześwietlone jakby wewnętrznym blaskiem. Muzyka Jerzego Satanowskiego, adaptująca znane motywy, współbrzmi z dramaturgią zdarzeń. Przyjęta za oczywistą naturalność całego prezentowanego świata wykluczyła również użycie tzw. efektów specjalnych, na pewno tu możliwych, łatwych dziś w realizacji - ale właśnie dlatego łatwych. Przybysze z zaświatów wprowadzeni zostali środkami najprostszymi, apelującymi do wyobraźni i wzmagającymi napięcie. Duch wezwany na sąd Tory, objawiający się jako światłość za białą zasłoną, okazał się sugestywniejszy od jakiegokolwiek efektu. Rozwiązaniem tyleż prostym, co niezwykłym jest też połączenie w głosie dybuka głosów Chanana i Lei, wyostrzające dramatyzm sytuacji, bo dodatkowo akcentujące zespolenie przeznaczonych sobie dusz. Jak w biblijnym poemacie: "Mój miły jest mój, a ja jestem jego".
W inscenizacji tak pomyślanej najważniejsze zadanie przypadło aktorom. Tym bardziej że konstruując dramaturgię swego przedstawienia Agnieszka Holland zawierzyła autorowi, niemal nie ingerując w tekst. To zaś, co w "Dybuku" najważniejsze, najbardziej dramatyczne, nie rozgrywa się wokół postaci, lecz w nich samych, wyraża nie tyle przez zdarzenia, co przez uczucia i przeżycia osób działających. Trzeba więc do ich świata wchodzić bez pośpiechu, z uwagą i zastanowieniem. Stąd sens i funkcja wolno poprowadzonej ekspozycji w synagodze, afabularnych, lecz pełnych znaczeń rozmów batlanów (uczniów jesziwy). Tok narracji zaczyna biec i przyspieszać od chwili nieoczekiwanego o północy otwarcia Arki. Po czym zjawia się Lea, poprzedzona - przywołana cytowanym w oryginale fragmentem "Pieśni nad pieśniami": "O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna!".
Grająca Leę Dominika Ostałowska stworzyła kreację najwyższej próby, wiodącą i najciekawszą rolę spektaklu, znacznie przy tym bogatszą od literackiego zamysłu. Główne cechy jej aktorstwa, profesjonalna precyzja z jednej i niezwykła intensywność przeżyć i emocji z drugiej strony, bezwzględna prawda i nieuchwytna tajemnica dały i tym razem rezultat znakomity. Pierwsza zapewniła postaci wyrazistość i głębię, druga sprawia, że chłonie się tę rozgrywaną w najwyższych emocjonalnych rejestrach rolę, tak jakby nie istniała chłodna bariera ekranu. Gdy Lea przychodzi do bóżnicy, piękna, emanująca czystością i delikatna, wręcz krucha, wydaje się całkowicie bezbronna, śmierć Chanana i groźba niechcianego ślubu sprawiają, że stopniowo odnajduje w sobie siłę. Po raz pierwszy wówczas, gdy zmęczona, ale i erotycznie niemal podniecona upiornym tańcem, z coraz większą mocą mówi o "niewypalonej świecy ludzkiego życia". Stanowcze zerwanie zaręczyn jest zaproszeniem dla nieżyjącego. Wstąpienie dybuka nie oznacza jednak - jak mimo wszystko u An-skiego - opętania. Lea Ostałowskiej po wstrząsająco ukazanej transformacji nie jest obłąkana, lecz tak pełna miłości, że zrozpaczona i przerażona na myśl o ponownym rozłączeniu. Ton płynącego stąd tragizmu wzbogaca rolę o dodatkowy wymiar. Dziewczyna pragnie chronić ukochanego, wedle słów samej aktorki "tuli go w sobie", otacza obronnym gestem oplatających ciało rąk, a spazmatycznie rozwarte palce potrafi zacisnąć w pięść. Podczas egzorcyzmów w pełnej z nim jedności toczy nieustępliwą walkę z Azrielem, a klęska staje się zwycięstwem. Jeszcze tylko przejmująco zaśpiewana kołysanka dla nienarodzonych dzieci i promieniejąca ekstatyczną radością Lea odchodzi w śmierć, by spełniła się miłość.
Michał Pawlicki jako cadyk Azriel wykreował bogatą psychologicznie postać mądrego starca, który dotkliwie odczuwa brzemię własnej pozycji i odpowiedzialności, ale kryje zmęczenie dla dobra ufających mu ludzi. Jego mądrość wyraża się sarkastycznym niemal zwątpieniem, świadomością niedoskonałości i znikomości wobec Pana. W pełni uzasadnioną, bo choć egzorcyzmy odprawia z mocą i natchnieniem - przecież nie dostrzega istoty rzeczy. Rafał Maćkowiak nadał Chananowi przede wszystkim rys żarliwości w dążeniu do prawdy, z nutą fanatyzmu, ale i egzaltacji. Przeciwnie niż Azriel nazbyt ufny w swą wiedzę i możliwości, bohater traci rozeznanie między dobrem a złem. Posłaniec z niebios - Meszułach Jarosława Gajewskiego jest - w niespokojnym świecie znakiem pewności i niezmąconego spokoju, płynącego z mądrości przedwiecznej. W galerii postaci z natury ułomnych, bo ludzkich, zwraca uwagę urzędowy rabin Szymszon - w tej roli Władysław Kowalski - zawistnie dystansujący się od poczynań cadyka, a także Reb Sender Marka Bargiełowskiego, najpierw pełen pychy, potem przerażony konsekwencjami własnej małości.
Na realistycznych fundamentach zbudowała Agnieszka Holland w swym "Dybuku" świat niezwykły, przesycony metafizyką bardziej jeszcze niż dramat An-skiego. Autor postrzegał i rozdzielał "dwa światy", w przedstawieniu mamy jeden, spójny i oczywisty, tym sugestywniejszy, że tak bardzo zwyczajny. Między życiem a śmiercią, ziemią i niebem nie ma w nim uchwytnej granicy, dusze zmarłych na co dzień przebywają wśród żywych i na równi z nimi są traktowane, a posłaniec Boga wędruje po ludzkich ścieżkach. Uniwersalny walor spektaklu ugruntowany został na niezmienności uczuć, pragnień i dążeń, a nie na deformującej reinterpretacji czy radości z postmodernistycznego śmietnika. Ludzie są ludźmi, a miłość jest miłością, równie ponadczasową, jak ta z "Pieśni nad pieśniami".