Buntownik w wirtualnym mrowisku
Wątpię, by kwestia stylu witkacowskiego, dyskutowana w naszej krytyce od pamiętnego eseju Konstantego Puzyny "Na przełęczach bezsensu", była szczególnie istotna dla reżysera "Matki" wystawionej w Teatrze Wybrzeże (notabene, młodzi reżyserzy w ogóle nader rzadko zajmują się kwestią stylu). Grzegorz Wiśniewski nie inscenizował Witkacego z poczuciem, że obcuje z twórcą "osobnym". Zlekceważywszy estetyczne postulaty artysty, nie tylko zrezygnował z programowej deformacji rzeczywistości scenicznej, ale pozwolił sobie na wstrętne Witkacemu psychologizowanie. Co nie znaczy, że wepchnął go na powrót w ramy teatru imitacyjnego. Dążył raczej do stworzenia syntezy rzeczywistości, wypełnionej znakami współczesnej cywilizacji, która ukonkretniłaby historiozoficzną myśl Witkacego, pokazując konsekwencje wieszczonej przezeń katastrofy społecznej. Zamysł reżysera wymagał wszak gruntownego przekładu świata Witkacego na nasz świat, w którym bycie wielkim człowiekiem nie ma wiele wspólnego z drążeniem Tajemnicy Istnienia. Przekład ów mógł się dokonać jedynie za sprawą daleko posuniętej ingerencji w partyturę dramatu.
Największe zmiany dotknęły postaci Leona. W wydaniu Piotra Jankowskiego ten wieczny chłopiec w skórze trzydziestolatka nie jest wcale osamotnionym prorokiem zagłady, który próbuje powstrzymać proces mechanizacji kultury przez powszechne uświadomienie zagrożeń (przynajmniej nie w taki sposób, jaki deklarował bohater Witkacego). Nie jest nawet intelektualistą wielkiego formatu. Wiśniewski dopisuje Leonowi biografię niespełnionego artysty, którą ten przejmuje niejako po swoim ojcu, niegdyś dobrze zapowiadającym się śpiewaku. "Twórczością istotną" Leona jest właśnie muzyka, co zdradzają nawet domowe sprzęty przerobione na instrumenty: lampa zwieńczona talerzem od perkusji zamiast abażura i bębny różnego formatu w roli stołu i taboretów. Możliwe, że chłopakowi nawet nie brak talentu, choć jego występ przed Zosią raczej dowodów na to nie dostarcza. Wykład Witkacego na temat zaniku metafizyki i nieuchronnego uspołecznienia, niszczącego wszystko, co wielkie, został zastąpiony hip-hopową melorecytacją, której rytm aktor wybija na wielkim bębnie. Tekst Tymona Tymańskiego arcydziełem poezji z pewnością nie jest, ale dostarcza sporo informacji na temat stanu umysłu Leona, żyjącego w epoce, w której ziściło się już widmo automatyzacji. Narzędziem przyspieszającym proces bydlęcenia jest między innymi telewizja, przywołana w spektaklu przez kilkanaście monitorów otaczających scenę, które atakują agresywnym, klipowym montażem - typową papką medialną. Ale to nie jedyny wróg upadłego indywiduum. Piosenka wyskandowana przez Leona tłumaczy jego przemianę z filozofa w muzyka programową negacją słowa zamienionego w klisze. "Ideologia to broń polityków" - krzyczy Leon, zapowiadając wybawienie świata od "słownego brandzla" i wstrząśnięcie zasklepionych w rutynie mózgów "transowymi bitami", które mają pobudzić zdegenerowany intelekt. Wulgarne słowa, które ranią uszy, są tylko namiastką. On chce tchnąć w uśpione bydlęta swoją energię, podrażnić ich zmysły. Tak właśnie działa na Zosię (bardzo ciekawa rola Marty Kalmus) - istotę wysoce apatyczną, porażającą swoim niechlujstwem, manifestowanym na wszystkich poziomach: od niegustownego ubioru po obcesowy sposób bycia. Energia seksualna, wyzwolona w trakcie koncertu-manifestu Leona i natychmiast spożytkowana w osobliwym transie erotycznym, pozwoli jej na krótki moment zapomnieć o totalnym zniechęceniu do życia.
Młodszy Węgorzewski, jako zdeklarowany wróg "werbalnego bagna", musi odrzucić filozoficzny frazes, który uderza - przynajmniej dzisiejszego czytelnika dramatu - w wywodach jego literackiego wzoru. Szczątki wykładu Witkacego, brzmiącego bardzo bełkotliwie, słyszymy w spektaklu dopiero w drugim akcie, kiedy Leon - już jako człowiek sukcesu, modnie ubrany, wyposażony w laptopa i komórkę - wystawia swoje "idejki" na sprzedaż. Już nie jest artystą, tylko właśnie ideologiem. Stał się tym wszystkim, czego nienawidził. Może robi karierę polityczną albo - jak proponuje sam Witkacy - założył jakieś szkoły czy podejrzane instytuty, w których zbija kapitał na swoich poglądach społecznych (iluż byłych polityków para się dziś działalnością edukacyjną!). Na dodatek uwikłał się w aferę szpiegowską i skandaliczne związki erotyczne (Lucyna Beer jest w gdańskim spektaklu mężczyzną!). A wszystko to robi dla pieniędzy, a raczej dla osiągnięcia upragnionej przez Matkę wielkości, której wyznacznikiem jest życie w zbytku. Ostatni buntownik, który pragnął wybawić nasz zmanipulowany przez polityków i inżynierów cyberprzestrzeni świat od fałszu i blagi, został wprzęgnięty w tryby konsumpcjonizmu, którego jedyną ideologią jest pragmatyzm.
Osobą odpowiedzialną za upadek Leona jest - jako się rzekło - Janina Węgorzewska, z domu Obrock (raczej przez małe "o" i zwykłe "k"). Jej pragnienie "trochę więcej dobrobytu" zaprowadziło najpierw na stryczek ojca Leona, który zamiast szkolić swój bardzo piękny baryton został bandytą rzecznym w Brazylii. Dla niej kradł i zabijał (niewykluczone, że "robótki", z których Matka rzekomo utrzymuje siebie, syna i służącą, są formą zalegalizowania brudnych pieniędzy z fortuny ojca). A teraz Leon, któremu odmówiła dalszego wsparcia finansowego, zrezygnował ze swojej artystycznej pasji, by zafundować Matce luksusowe życie. To dowód jego miłości, ale i zarazem zemsta za odepchnięcie go jako mężczyzny. Paradoks polega bowiem na tym, że Matka nie potrafi sobie z tym życiem w luksusie poradzić. Kiedy na początku drugiego aktu, ubrana w elegancką suknię, zasiada w obrotowym fotelu, by oglądać program telewizyjny na kilkunastu monitorach, cierpi prawdziwe katusze. Dla kobiety, która zmarnowała swój związek z Alfredem, a teraz wyrzekła się miłości jedynego syna, skazując się na samotność, komfortowe życie - okupione wyrzutami sumienia - staje się kaźnią. Matka Doroty Kolak jest osobą bezgranicznie smutną, rozczarowaną życiem, zmęczoną kłamstwami i pozorami, do których zmusza ją wszechogarniająca pospolitość. Jest cała wypełniona cierpieniem, od którego wybawieniem są alkohol i narkotyki, a w końcu obłęd, ślepota i śmierć. Już pierwsza, genialnie zagrana przez Kolak scena, w której Matka poddaje się erotycznej pokusie w towarzystwie widma Alfreda, wprowadza nas w dręczarium kobiety samotnej. Kobiety, która utraciła młodość, urodę, atrakcyjność, nie przestała jednak pragnąć miłości i zbliżenia z mężczyzną.
W interpretacji Grzegorza Wiśniewskiego dramat Witkacego zyskuje bardzo aktualne, społeczne sensy. I są to sensy zaskakujące. Nie chodzi tylko o tajemniczy trzeci akt, który przenosi nas w "zaświaty", do innej rzeczywistości, rządzonej przez jakichś "onych". W gdańskim spektaklu "oni", ubrani w białe kombinezony, z czarnymi, plastykowymi maseczkami na twarzach, rządzą rzeczywistością sceniczną od samego początku. Kiedy pojawiają się w ultrafioletowej poświacie w czasie krótkich antraktów między aktami, żeby przysposobić scenę i bohaterów do dalszej akcji, przypominają pracowników wielkiego laboratorium z amerykańskich filmów science-fiction. Witkacowskiemu mrowisku coraz bliżej do wirtualnego świata Matrixa. Zaskakująco współcześnie jawi się także wampiryzm Leona, który koresponduje z diagnozami socjologów, zaniepokojonych zasiedzeniem się trzydziestolatków w rodzinnym domu, ich niechęcią do podjęcia życia na własny koszt i odpowiedzialność. Ten zewnętrzny układ odniesień, wiodący spektakl w stronę publicystyki, tworzy jednak tylko obudowę dla pojedynczych dramatów. Przede wszystkim dla chorobliwej, naznaczonej piętnem kazirodztwa miłości matki i syna, wobec której wszystkie inne działania i emocje wydają się czymś zastępczym.