Embargo i reeksport
Festiwal Teatrów Polski Północnej otworzyła polska prapremiera sztuki Ireneusza Iredyńskiego "Trzecia pierś" (toruński Teatr im. Horzycy).
Trochę zabawnie brzmi sformułowanie "polska prapremiera" w odniesieniu do utworu polskiego pisarza. Dowcip niestety mimowolny, przejęzyczenia z pewnością nie ma. Toruńska realizacja "Trzeciej piersi" wypadła dokładnie w dwa lata po pierwszym wykonaniu tego utworu na scenie Schauspielhaus w Zurychu. Wystawiono ją potem w kilku innych jeszcze cudzoziemskich teatrach, zanim "dojrzała" do tego stopnia, że mogła się nią zainteresować rodzima scena.
Nie pierwszy to zresztą i nie jedyny przypadek; podobny los spotkał inne sztuki Iredyńskiego i nie tylko Iredyńskiego. Niepostrzeżenie dramaturgia nasza stała się pozycją eksportową. Myślę, że niemałą winę za to ponosi radio, które nie może wyodrębniać odbiorcy krajowego od zagranicznego, a ma ciągle ambicje nadawania oryginalnej dramaturgii współczesnej; z kręgu autorów radiowych wywodzi się Grochowiak, Krasiński, Iredyński, Abramow i wielu innych znanych dramaturgów. Ale radia się nie "widzi". Natomiast to, co się ogląda, czyli dramat teatralny, bywa - jak każdy produkt eksportowy - oszczędnie dawkowany na spożycie wewnętrzne.
Mimo wysiłków i tzw. życzliwej atmosfery odnosi się wrażenie, że nasza dramaturgia jest ledwo tolerowana. Mam na myśli - rzecz jasna - dramaturgię dla dorosłych. Świetnie bowiem dają sobie radę autorzy, których jedynym celem jest wdzięczenie się do publiczności; znakomicie prosperują ich sztuki, które mają ją doweselać lub wyciskać łzy za wszelką cenę (zapewniającą wysokie tantiemy). Ale nie o współczesnych Staśków, Rodziewiczówny i Mniszkówny chodzi. Ani o rozrywkę w ogóle. Nie można być przeciw rozrywce, nawet tak specyficznie rozumianej. Ale wydaje się, że nie bierzemy pod uwagę społecznych kosztów takiej zabawy. Nie przyciąga bowiem do teatru - jak wskazuje doświadczenie - tych, którzy biorą w niej udział. Odpycha natomiast tych, korzy szukają rozrywki innego rodzaju - okazji do refleksji, konfrontacji postaw, miejsca człowieka we współczesnym świecie. Trudno np. zrozumieć dlaczego konfrontacja postaw jest zalecana, kiedy chodzi o Giordana Bruna, a staje się "ryzykowna", gdy samodzielnie myślący bohater jest ubrany w dżinsy.
O dżinsach mówię nie dla dowcipu. Teatrem dla dorosłych interesuje się bowiem przede wszystkim młodzież, właśnie ta ubrana w dżinsy. To ona stanowi publiczność teatru dla dorosłych. Może to brzmieć paradoksalnie, ale ją przede wszystkim interesują poważne spory na tematy serio, nawet, gdy są przedstawiane buffo. Nie tylko u nas. Najbardziej ceniona w teatrach radzieckich jest publiczność młodzieżowa, ona tworzy atmosferę wokół teatru, ona kreuje "wydarzenia". W czasie zeszłorocznego Biennale weneckiego, gdy obniżono ceny biletów młodzież przede wszystkim wypełniła widownię, by później namiętnie dyskutować o przedstawieniach na spotkaniach środowiskowych.
To samo działo się na prapremierze "Trzeciej piersi" w Zurychu. Młoda przeważnie publiczność dyskutowała z pasją po przedstawieniu do późnych godzin nocnych, atakując autora za to że się targnął na jej marzenia czy nadzieje. Bo Iredyński umieścił swą sztukę w kręgu hippiesów. Akcja toczy się wśród ludzi, którzy pragnąc wyrwać się z kleszczy współczesnej cywilizacji stworzyli swego rodzaju falanster, by realizować się w pełni swobody. Wystarczył drobny fakt, że charyzmatyczna przywódczyni ruchu stwierdziła na swoim ciele pewną anomalię - właśnie trzecią pierś - by raj wolności zamienił się w piekło przymusu i przemocy. Przywódca bowiem musi być bez skazy, należało więc ten fakt ukryć przed gromadą. Ale jak to uczynić, skoro - kobieta! - poczuła się zagrożona w swojej kobiecości. Poradziła się najpierw lekarza, później zwierzyła się ze swoich niepokojów przed Tobiaszem, człowiekiem starszym, doświadczonym teoretykiem i ideologiem ruchu. W lęku przed utratą kochanka Ewa chciała odebrać sobie życie. Żeby ją uspokoić i zapewnić tajemnicę Jerzy likwiduje wszystkich, którzy ową tajemnicę posiedli i wprowadza ograniczenia najpierw informacji, później ruchu, by skończyć na otoczeniu kolonii sw ego rodzaju cordon sanitaire. Zaczęło się od zakazów, by przejść do przymusu i skończyć na tyranii, realizowanej z całym sztafażem obozu koncentracyjnego.
Iredyńskiego interesuje i niepokoi problem przemocy, człowiek poddany przemocy, człowiek zniewolony. Ale nie egzystencjalnie, jak u Camusa. Jeśli porównywać tego pisarza z kimkolwiek, to już raczej z Genetem. Dialektykę strachu i poniżenia pokazał w "Jasełkach-moderne", w "Żegnaj, Judaszu" zajmuje się histologią przemocy, by w "Trzeciej piersi" opisać jej anatomię. Jego konstrukcje dramaturgiczne są mocno zapięte, oszczędne w słowa. Nie ma w nich miejsca na reżyserskie pomysły. Są wystarczająco sugestywne, by się obronić immanentnymi wartościami, byle były realizowane przez reżysera na zasadzie absolutnej lojalności.
Tak też pojął swoje zadanie Eugeniusz Aniszczenko i odniósł sukces. Dzięki temu sens sztuki uogólnił się, mimo, że czas mógł ją uszczuplić. Bo dziś już nie Manson i jego grupa są groźnym sygnałem czasu, ani nawet Baader-Meinhoff. Przedstawienie - poza satysfakcją myślową i estetyczną, nieporównanie wyższą, niż ją dał spektakl zurychski - skłania do pogłębionej refleksji. Właśnie dlatego, że mamy w nim do czynienia z aktorami myślącymi. Jakkolwiek Maria Makowska była o wiele bardziej świadomą swoich uroków Ewą, niż charyzmatyczną przywódczynią ruchu, a może wskutek tego - ciężar przewodu spadł na obu mężczyzn: Tomasza Witta, jako ideologa i Wojciecha Nowickiego, "skutecznego", w działaniu Jerzego, traktującego wszystko i wszystkich instrumentalnie. Konflikt między nimi dowodzi "dojrzałości" i pojemności sztuki.
Atmosferę oblężonego obozu podkreślają worki z piaskiem, które widać poprzez luki w ścianie baraku, gdzie toczy się akcja. Jest to chyba jedyny komentarz na jaki sobie pozwolił Antoni Tośta w swojej scenografii. Podkreśla ten nastrój monotonna, jakby grozą nabrzmiała, obsesyjna fraza w ilustracji muzycznej Jerzego Satanowskiego.