Artykuły

Na scenie ma być mokro i czerwono

- Szkoła aktorska to zawodówka, teoria jest tylko dodatkiem, ozdobą, do której nikt nie przywiązuje specjalnej wagi. Co roku wypuszczamy w świat kilkadziesiąt osób z wyższym wykształceniem, którzy potrafią tylko grać - mówi GRZEGORZ MAŁECKI, aktor Teatru Narodowego Warszawie.

Dziwny z pana aktor. Taki młody, a krytykuje współczesny teatr, idzie na wojnę z modnymi reżyserami... Grzegorz Małecki: Chodzi panu o to, że zrezygnowałem z roli w "Orestei" Mai Kleczewskiej? I w Teatrze Narodowym wybuchł skandal. - Na dwa tygodnie przed premierą nie znałem swojego tekstu i nie wiedziałem, o czym jest sztuka, a na próbach nie mogłem się niczego dowiedzieć. W końcu nie wytrzymałem i oddałem rolę. Kleczewska to cokolwiek kontrowersyjna reżyserka. - Nie chcę mówić tylko o Mai Kleczewskiej i sytuacji sprzed dwóch lat. W takich sytuacjach aktor często nie rozumie nic i - co gorsza - reżyser też nie wie, po co to wszystko, do czego przedstawienie ma zmierzać.

Krytycy to uwielbiają, uznają za przewrotne i ciekawe.

- No tak, współczesna sztuka jest rozumiana głównie przez krytyków i jej twórców. Przeciętny widz patrzy na to jak cielę na malowane wrota, nie rozumie niczego, ale głupio mu się przyznać, bo przecież krytyka, bo media, wszyscy są zachwyceni. Widz jest regularnie szantażowany przez twórców, że jeśli czegoś nie rozumie, to znaczy, iż jest strasznie prowincjonalny, głupek po prostu.

A do tego nikt się nie chce przyznać.

- Tym bardziej że przecież i twórcy, i krytycy są wychowani na wielkich artystach z Berlina, dzieciństwo spędzili w MOMA i na teatrze Ostermeiera... W takim razie im wolno, a ja się mam zachwycać.

Jak się pracuje z takimi reżyserami?

- Wszystko jest tak przypadkowe, że trudno sobie wyobrazić. - Niech pan mi pokaże to menu... Omlet marszałka Mannerheima? Zaje(...)sty tekst! Stary, to jest zaje(...)sty tekst! - Ale, przepraszam, co w tym jest zaje(...)stego? Co to ma wspólnego z naszą sztuką? - Eee, nie wiem, nie wiem jeszcze, kto to będzie mówił, ale to musi gdzieś paść! I w związku z tym, że musieliśmy zmieścić przemówienie George'a Busha i żywcem wyjętą listę dialogową z filmu "Godziny" z Nicole Kidman, to trzeba było usunąć na przykład całego Ajschylosa. Tam chyba nie zostało ani jedno zdanie z oryginału!

A "Godziny" to niezły film...

- I listę dialogową też miał dobrą, tylko co to miało wspólnego z oryginalnym tekstem? Pytam, o czym to jest? Dlaczego mam mówić o jakichś kasztanach? Zamiast dramatu antycznego mamy kompilację tego, co się podoba reżyserowi.

Jak się takie rzeczy robi?

- Teraz najważniejszą osobą w teatrze jest dramaturg, czyli osoba, która przychodzi na próbę z reżyserem i zajmuje się skreślaniem tekstu oryginalnego i dopisywaniem własnego.

Kto by tam ufał Czechowowi...

- Na pewno nie dramaturg, który wpada zwykle z całą świtą. I tak na małej scenie jest: reżyser, choreograf, ktoś od świateł, dwie dziewczynki, które piszą o reżyserze pracę magisterską, delegaci "Krytyki Politycznej" i koniecznie para gejów, którzy nie wiadomo, czym się zajmują, ale dobrze, żeby byli...

Jak się pracuje z taką pielgrzymką?

- Stoisz na scenie, oni wszyscy się na ciebie gapią i czegoś od ciebie chcą. A przy tym odszedł już zwyczaj, by ci ludzie się przedstawiali. Zresztą jestem chyba ostatnim, który się przedstawia imieniem i nazwiskiem.

Przedostatnim. Moja osoba również.

- No więc reżyser mówi: - Bo myśmy wczoraj z Ryszardem ustalili, że ty się tu rozbierzesz. - A przepraszam, kto to jest Ryszard? Wtedy wstaje na widowni jakiś Rysiu. - A kim pan jest, żeby decydować, co ja mam mówić i jak się zachowywać? - Ależ Grzegorzu, Ryszard mi bardzo pomaga! On kocha teatr.

No, to jest argument.

- A ja na takie argumenty jestem głuchy, bo jestem wyczulony na intelektualną hochsztaplerkę. Nie twierdzę, że jestem najmądrzejszy i wiem więcej od reżysera, dlatego próbuję się od niego czegoś dowiedzieć. I wtedy czuję się szantażowany: skoro nie rozumiem, to jestem idiotą.

Nie przesadza pan?

- Zadaję proste pytanie, z której strony mam wejść, a reżyser i cała ta gromadka przewraca oczyma i ciężko wzdycha.

Niczego nie mógł się pan dowiedzieć?

- Dowiaduję się na przykład, że w pewnym momencie na aktorów ma zostać wylany wagon krwi. Pytam dlaczego? - Mój Boże, Grzegorz, błagam cię, jeśli my w ten sposób będziemy pracowali.

Ale powiedz tylko dlaczego, na kogo i w którym akcie. To akurat nie było istotne, ważne, żeby na scenie było mokro i czerwono.

Krytyka to kocha.

- Tak jak nieustanne propozycje, byśmy cały czas latali po scenie z gołymi dupami.

Tak się dzieje w polowie teatrów warszawskich.

- Jest kilka prostych grepsów. Ponieważ mało co może jeszcze zbulwersować, to w spektaklach laureatów Paszportów "Polityki" - w sumie naprawdę bardzo cenionych przeze mnie nagród i chcę to podkreślić - zawsze musi się pojawić wątek kazirodczy. Najlepiej, żeby matka brutalnie wykorzystywała syna, bo to porusza, to jest efektowne.

Skąd chęć szokowania - rozumiem, ale skąd pomysły na to szokowanie?

Zewsząd. Na przerwie wszyscy prowadzą intelektualną rozmowę, no wie pan, bez przesady, bo to jednak aktorzy, i jeden z nich mówi:

- Słuchajcie, mówię wam, czytam teraz Jagielskiego i ja pier(...), ale tam te dzieci z oberżniętymi nogami... To jest po prostu... No ja płakałem po prostu na każdej stronie. - Dzieci z oberżniętymi nogami?! Zaje(...)ste! To musi wejść do sztuki! - Ale, proszę cię, dlaczego musi wejść? Przecież robimy dramat o czym innym! Tu nie ma nic o dzieciach z oberżniętymi nogami...

Powinien pan się do takich klimatów przyzwyczaić

- Ale tamten burdel mnie przerósł.

Dlaczego ludzie się na to wszystko dają nabierać? Ten szantaż aż tak działa?

- Dziś jestem w takim nastroju, że wszystkiemu są winni dziennikarze... - (śmiech) Oni się zachwycą, a ludzie mają potrzebę wierzenia autorytetom. I niech mi pan powie, dlaczego ten autorytet pisze, że to wybitne wydarzenie, skoro to oczywisty bełkot?

Bo to zrobił kolega? My teraz też udajemy, że jest pan wybitnym aktorem, a przecież jest pan po prostu moim kumplem.

- (śmiech) No tak. Ale to nie tłumaczy, skąd te powszechne zachwyty nad różnymi dziełami ewidentnie pozbawionymi wartości.

A pan jak to tłumaczy?

- Nie chciałem w pańskiej obecności używać tego zwrotu, ale jest w tym wiele z mentalności leminga. I to leminga rozumianego nie politycznie, ale raczej jako osoby bezmyślnej, stadnej. Skoro twórca dostał kilka najważniejszych nagród w kraju - rozumujemy sobie - to znaczy, że jest kimś. A skoro jest kimś, to nie możemy podważać jego umiejętności.

- Jest pan bardzo krytyczny wobec aktorów.

Bo w swej masie są dość głupi. Co nie znaczy, że nie zdarzają się wyjątki.

- Na przykład?

Gustaw Holoubek, Zbigniew Zapasiewicz - to byli naprawdę inteligentni ludzie.

Byli...

- Ciągle jeszcze jest nas kilku...

(śmiech)

Robert De Niro powiedział, by nie oczekiwać od aktorów zbyt wiele: My tylko udajemy.

- A wy się na to nabieracie! Wierzycie, że jesteśmy inteligentniejsi niż w istocie i dlatego potem wychodzą takie koszmarne wywiady jak ten ze mną.

Na szczęście nie wypytuję pana o mądrości tego świata, ale o pański zawód.

- Dziennikarze w niczym nie różnią się od masowej publiczności i bardzo łatwo dają się nabierać. Tak jak ludzie, którzy widząc mnie grającego lekarza w serialu "M jak miłość", proszą o wypisanie recepty. I tłumaczę, że nie jestem lekarzem, tylko aktorem, a oni dalej w to brną, że może jednak...

Aktorstwo to jedno wielkie oszustwo. Wstydzę się powtarzać truizmy, że to, co widzicie na ekranie czy w teatrze, to fikcja, a my jesteśmy tylko aktorami, ale potem widzę, jak wy, dziennikarze, zapraszacie moich kolegów aktorów do talk show i pytacie o związki partnerskie, budżet, Unię Europejską czy stan kultury narodowej! Przecież to absurd!

Jest cały program w TVN 24 "Drugie śniadanie mistrzów", gdzie niewiedzę wypowiadających się podniesiono do rangi cnoty.

Ale chyba nikt nie traktuje tego serio? To krotochwila.

- Czyżby? Holland udziela rad Platformie i wszyscy są tym przejęci.

A Jan Englert udzielający wywiadu "Wyborczej", gdzie jawi się jako ekspert od polityki, katastrofy smoleńskiej i Polski w ogóle, to też krotochwila?

- Mimo wszystko to jednak zależy od dziennikarza. Po co oni w ogóle pytają reżyserów czy aktorów o katastrofę smoleńską?! Co ważnego mogą oni powiedzieć czytelnikowi? Przecież Holland czy Englert nie są ekspertami ds. lotnictwa czy katastrof, więc po co ich pytacie? Mnie to irytuje.

Wkurzają pana dziennikarze, to dobrze.

- Także artyści wychodzący ze swojej roli.

Dlaczego?

- Bo widzę później takiego człowieka na scenie, a myślę tylko o tym, co powiedział o PiS czy Tusku. Mnie wiedza o tym, na kogo głosował aktor, nie tylko nie jest do niczego potrzebna, ale wręcz przeszkadza w odbiorze sztuki.

To nie tylko polski problem.

- Oczywiście, że nie! Amerykański aktor odbierający Oscara musi obowiązkowo powiedzieć, co sądzi o Afganistanie czy Iraku oraz czy popiera Obamę.

Bo zamiast autorytetu z wiedzy mamy autorytet ze sławy. Zamiast kompetentnego, ale anonimowego profesora chwytamy Kasię Cichopek.

- To jest właśnie straszne lenistwo intelektualne dziennikarzy! Wolicie zaprosić aktora, bo z profesorem trzeba się namęczyć, przygotować do rozmowy. A przecież to, co powinno wyróżniać was, dziennikarzy, spośród reszty ludzkości, to ciekawość świata. Studentom dziennikarstwa nie wpajałbym, jak skonstruować felieton, bo tego się jeszcze nauczą, ale starałbym się wykrzesać z nich właśnie ciekawość świata i chęć dążenia do prawdy. A teraz dziennikarstwo polega na zaproszeniu do studia Niesiołowskiego z Macierewiczem.

Oni akurat nie przyszliby razem.

- To dwóch podobnych, przy których nie musicie zadawać żadnego pytania, a program zrobi się sam.

Tylko że wtedy żadnego dochodzenia do prawdy nie ma.

- O tym mówię! A was nazywają czwartą władzą. Kurczę, to jest przecież odpowiedzialność. Jeśli aktor źle zagra w serialu czy w teatrze, to nic złego się nie wydarzy. Możemy mieć pretensje, że niepotrzebnie zapłaciliśmy za bilet, i taka nasza strata. A dziennikarz może zmanipulowaną wypowiedzią wywołać wojnę! Niestety, dziennikarze tej odpowiedzialności nie czują.

Choć to my jesteśmy formalnie zawodem zaufania publicznego.

- I nie ma tajemnicy aktorskiej, ale jest tajemnica dziennikarska. Dlatego tak mnie irytuje, że dziennikarze o tym zapominają. Bo bez aktorów świat by się obył i nic by mu się nie stało. A bez dziennikarzy nie! Bo to oni właśnie mają w moim imieniu kontrolować, sprawdzać i patrzeć na ręce.

Rozumiem, że to panu bliskie, bo sam pan chciał być dziennikarzem.

- I gdy teraz czytam o dziennikarzu, który wniósł jakąś parabombę do Sejmu, bo chciał wywołać debatę, to ręce mi opadają. Efekt był taki, że dziennikarz był na ustach wszystkich przez cały dzień, a debaty nie było żadnej.

Niestety, trafna uwaga.

- Ale idąc tym tropem: tylko czekać, aż któryś z pańskich kolegów uprowadzi pięcioletnią dziewczynkę, by wywołać debatę na temat kidnappingu.

Dlaczego się tak dzieje?

- Bo dziennikarze, zamiast dociekać prawdy, zajmują się własnym piarem, kreowaniem swojego wizerunku. To niespełnieni gwiazdorzy. Oczywiście jest też druga grupa, która także minęła się z powołaniem, bo tak naprawdę powinni zostać politykami. Wszyscy widzą, jak ich do tego ciągnie.

Już lepiej wróćmy do aktorstwa.

- My udajemy nie tylko mądrzejszych od siebie. Gramy królów, profesorów, inteligentów i wie pan co? Niektórym kolegom fikcja myli się z rzeczywistością. Oni wierzą w rolę, którą już zagrali. Pal licho, jak są etatowymi amantami, ale gdy są regularnie obsadzani jako inteligenci? Zaczynają w to wierzyć, wypowiadać sądy, snuć rozważania...

Chyba łatwo w to wpaść?

- Zwłaszcza kiedy jesteś uznanym aktorem, gwiazdą, masz swoją publiczność - wtedy bardzo łatwo można temu ulec. Każdy ulega.

Pan też?

- Każdy, ja również. To dostałem po spektaklu, na którym zresztą byliście z Piotrem Zarembą. Pani pisze, że jest wzruszona, że stała się dzięki mnie miłośniczką teatru, że jest pod wrażeniem mojego wielkiego talentu... Czytasz takie listy, dostaniesz ich kilkadziesiąt i rośniesz, puchniesz z dumy. Czujesz, że jesteś kimś.

I wtedy uderza woda sodowa do głowy, ale jeszcze nie musi pan pouczać innych, jak żyć i co sądzić o patriotyzmie.

- Ale wówczas zaproszą mnie do studia pańscy koledzy, którzy zaczną mnie o to wszystko wypytywać! Właściwie dlaczego mnie? Przecież szkoła aktorska to zawodówka, teoria jest tylko dodatkiem, ozdobą, do której nikt nie przywiązuje specjalnej wagi. Co roku wypuszczamy w świat kilkadziesiąt osób z wyższym wykształceniem, którzy potrafią tylko grać.

To po co pan ją wybrał?

- Bo ten zawód wydawał mi się niesłychanie prosty.

Teraz też pan tak uważa?

- Dziś nie wiem, czy to takie proste, ale wciąż myślę, że to błahe. Mam poczucie, że nawet jeśli gram dramatyczną rolę, to wykonuję coś w istocie niepoważnego.

Dlaczego?

- Jestem dla moich widzów tylko przerywnikiem między kolacją a wieczornym drinkiem. Moją rolą jest zabawić publiczność. I dla faceta pod czterdziestkę to czasami bywa frustrujące. Pewnie dlatego w wielu aktorach budzi się potrzeba, by zrobić coś więcej, i jedni piszą swoje biografie, inni próbują reżyserować czy produkować spektakle i filmy, a jeszcze inni biegają do radia, by powiedzieć, co myślą o życiu.

To co pana w tym zawodzie trzyma?

- Zadowoli się pan odpowiedzią, że po studiach w Akademii Teatralnej nie potrafię robić nic innego?

Uznam to za niepasującą do pana kokieterię.

- Niesłychane w tym zawodzie jest to, że od czasu do czasu dzięki temu, co robię, coś może w drugim człowieku drgnąć. Zdarza się, że widzowie, dziękując po spektaklu, mówią, że wiele się zmieniło w ich życiu, że coś przeżyli, przemyśleli, dostrzegli. I nie są to chyba tylko jakieś chwilowe nastroje.

Nosi pan sławne nazwisko ojca.

- Który jest kompozytorem muzyki poważnej, rozrywkowej, teatralnej.

Ale w branży znany jest pan raczej z mamy, Anny Seniuk.

- U progu mojej kariery pewien znany producent i reżyser zaproponował mi, bym zmienił nazwisko na Seniuk. Myślałem, że to żart, ale on mówił to zupełnie serio. Twierdził, że to mi pomoże w karierze, przyciągnie widzów, film się lepiej sprzeda, a on będzie miał dla mnie role.

Miał rację. "Chodź, zobaczymy młodego Seniuka" - to by działało...

- Tylko że ja miałem ogromne poczucie autonomii.

Zaraz usłyszę starą opowieść, jak to słynny rodzic przeszkadza w karierze.

- Tyle z tego mam, że całe życie jestem porównywany do matki.

A nie ciągnięty przez jej znajomych, przyjaciół?

- Chciałby mi pan powiedzieć, że zrobiłem karierę dzięki mamie?

Chciałbym, bo mielibyśmy ostrzejszy wywiad, ale to niestety nieprawda.

- Bo w ogóle nie zrobiłem kariery. Cenię sobie swój mały sukces aktora teatralnego, bo na niego zapracowałem sam. Na deskach wszyscy cię widzą z bliska, tu trzeba grać i nazwisko czy protekcja nie pomaga.

Wcale pan z tego nie korzysta?

- Dopiero ostatnio, kiedy już coś tam osiągnąłem, pojawiłem się publicznie z mamą. A przecież jesteśmy ze dwa razy w miesiącu zapraszani do telewizji śniadaniowych czy gazet, by opowiedzieć o tak ważnych sprawach jak nasze sposoby pielęgnacji roślin doniczkowych zimą.

Pańska mama jest aktorką wielką.

- Która odrzuca scenariusze, dlatego od 20 lat nikt jej nie widział w filmie. To po niej mam to silne poczucie niezależności. Mama, jak jej się rola nie podoba, to się nie waha i ją odrzuca.

Występujecie razem?

- Nie, minęliśmy się na scenie z 10 lat temu i to wszystko. Ale teraz chcielibyśmy zrobić coś razem, może się uda.

A pan też ma ten komfort, że może wybierać role?

- Komfortu jeszcze nie mam, ale już to robię. Czasem odrzucam propozycje.

Z powodu?

- Nie zagrałem w kilku serialach, bo nie proponowano mi tam niczego choć trochę ciekawego. I mówię to z pozycji aktora, który nie sądzi, że powinien grać wyłącznie wielkie, dramatyczne role. Ale to nie może być jednak głupio napisane. Żeby było jasne, to nie dotyczy tylko telewizji, przecież zerwałem dużą produkcję teatralną.

Teatr daleko odszedł od tego, co znała pańska mama, kiedy debiutowała prawie 50 lat temu.

- Nie jest tak źle. Ciągle jeszcze jest kawał wspaniałego teatru, tylko że on jest cichuteńki, o nim się wiele nie mówi, bo on nie inspiruje krytyków. Najgłośniejsze są te rzeczy, które artyści pokazują innym artystom i dziennikarzom na festiwalach. A publiczność kocha ten stary teatr, z wielkimi gwiazdami. I w Warszawie jest kilka fantastycznych rzeczy do obejrzenia.

Gdzie?

- Choćby w moim Narodowym czy w starym, dobrym Teatrze Współczesnym, który też ma wierną publiczność, choć nie jeździ po świecie i nie robi wokół siebie hałasu.

A pan, co by chciał robić w tym zawodzie?

- (długa cisza) Hm, zaskoczył mnie pan. Inni pytają: "Jaka jest pana wymarzona rola?".

I dlaczego Hamlet?

- No właśnie. A tak postawione pytanie wydaje mi się istotniejsze. Wiem, że chcę grać w teatrze, choćby teraz w "Bezimiennym dziele" Witkacego w reżyserii Jana Englerta.

W teatrze już pan gra, i to z sukcesami, za to nie ma pana w filmach.

- Bardzo bym chciał zagrać w naprawdę dobrym filmie, ale w Polsce brakuje dobrego kina środka, jakie mają nasi południowi sąsiedzi. U nas albo jest specyficzna komedia romantyczna, albo taka masakra, że wszyscy gonią się z siekierami i obcinają sobie głowy. A ja lubię historie, które opowiadają o ludziach z czułością.

Grzegorz Małecki ukończył PWST w roku 2000 i w tym samym roku na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi otrzymał aż sześć nagród, m.in. nagrodę publiczności, dziennikarzy, nagrodę Grand Prix Festiwalu oraz stypendium w Teatrze Narodowym w Warszawie, w którym zagrał w kilkudziesięciu spektaklach. Występuje również w Teatrze Telewizji - ostatnio w "Tangu" [2012] w reżyserii Jerzego Jarockiego. Zagrał w filmach, m.in. w "39 i pół" i "Wałęsie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji