Dwór stworzył króla
Reżyser Jacek Głomb zapowiadał, że Ryszard III będzie opowieścią o tym, jak dwór stwarza króla, o niszczących ceremoniach życia publicznego, mechanizmach społecznych wywołujących patologię władzy. W moim odczuciu zrobił jednak więcej: uniwersalny, ciekawy moralitet, z tak wyrazistymi postaciami, że jakiś tam kontekst polskiego piekiełka to mały odprysk.
Ta mądra, pouczająca (w dobrym znaczeniu tego słowa) opowieść dzieje się w pięknej, monochromatycznej przestrzeni, nawiązującej do estetyki średniowiecza i monumentalizmu, stworzonej przez Małgorzatę Bulandę. Wielkie szarożółte draperie, z roślinnymi ornamentami są jak sztandary zwalczających się stronnictw Białej i Czerwonej Róży w czasach Ryszarda III. Za nimi widzimy ciemny, kamienny mur, który odsłania się w miarę postępu nikczemności świata na scenie. To wieża Tower, gdzie najpewniej z inicjatywy Ryszarda III zgładzono jego młodych bratanków i wielu niewinnych ludzi. Scenografia Bulandy jest czytelną i bardzo sugestywną metaforą. To przestrzeń dla nikczemności, gdzie ludzie nic nie znaczą.
Ryszard III - średniowieczna maszkara, brzydki, ułomny człowiek, ikona zła. U Szekspira jest garbaty, kuleje. W tej zdeformowanej postaci stapia się chorobliwa ambicja i żądza władzy. I tak na ogół pokazywano ją na scenie, w całej krasie jej fizycznych mankamentów. W inscenizacji bydgoskiej reżyser Jacek Głomb zdejmuje z niej owo odium. Książę Gloucester, a następnie Ryszard III w znakomitej kreacji Mariusza Saniternika nie jest pokraką, nie kuleje, bo to nie ma aż takiego znaczenia, gdy chce się pokazać psychikę poddaną silnej presji otoczenia.
Saniternik nie wykrzywia tej postaci pantomimą. Koncentruje się na jej emocjach, ukazując wewnętrzne napięcie we wszelkich jego odcieniach. Każe jej być wyrazistą, bardzo dynamiczną, silną w dążeniu do celu i zarazem głuchą, ale z narastającym echem sumienia, które - co wyraźnie widać - staje się coraz głośniejsze, wywołując eksplozję rozpaczy. I to wszystko, debiutujący w bydgoskim teatrze Saniternik kreuje znakomicie, dając widzom postać żywą. Rezygnacja z literackiego portretu Ryszarda III wyszła na dobre wszystkim. Przez scenę nie przetacza się kolejny garbus, kuternoga z uschniętym ramieniem. To silny, sprawny wojownik, poruszający się jak sprężyna. Nie wyciąga miecza ukradkiem, lecz przebiegnie scenę jak szalony i rzuci się do gardła adwersarzowi. Kobiety bierze siłą, a nie strachem. W końcu odkrywa, że jest samotny. W ostatniej scenie Saniternik pokazuje wzruszający, rycerski patos, gdy samotny rzuca się z mieczem ku swemu przeznaczeniu, jakby honorową śmiercią chciał odkupić swe zbrodnie. Czyż nie jest to obrona Ryszarda III? "Ludzie nader rzadko potrafią być całkiem źli albo całkiem dobrzy" - zacytowano w programie Machiavellego.
Kilka tzw. wielkich (!) słów należy się kreacjom kobiecym, zwłaszcza debiutującej na bydgoskiej scenie w roli lady Anny Ewie Jendrzejewskiej i Małgorzacie Maślance - królowej Elżbiecie, czy Alicji Mozdze jako księżnej Yorku. Te postacie naznaczone są rysem zatracenia. Widzimy kreacje rozpaczy, najbardziej chyba poruszającej, bo kobiecej. Zgładzono ich dzieci, mężów, one same zaś muszą tańczyć w dworskich bachanaliach. Nie ma zresztą w tym spektaklu słabych ról, wątłych postaci. Nie jest to skostniała, literacka inscenizacja Szekspira, gdzie tylko słowa, słowa, słowa... Widzimy ciekawy, dynamiczny teatr dobijający się do ludzkiego sumienia. Miejmy nadzieję, że będzie to czynił również na szekspirowskich festiwalach.