Witkacy, Marivaux i...Matus (fragm.)
"Podły wampir. Wdał się w ojca." Takimi właśnie słowami - przypominam - zaczyna się tekst "Matki" Stanisława Ignacego Witkiewicza, to one inicjują pierwszy, bełkotliwy monolog pani Węgorzewskiej, który przerwie dopiero wkroczenie Doroty, stwierdzającej rzeczowo, że "Znowu jaśnie pani piła za dużo, a pewnie na czczo do tego!". Następuje rozmowa pomiędzy obydwiema kobietami na temat synów i metod ich wychowywania, połączona ze strony pani z wynurzeniami tak osobistymi, że służąca dochodzi do jedynej w tej sytuacji rozsądnej konkluzji: "Ee - urżnęła się dziś jaśnie pani jak nieboskie stworzenie". I wtedy wchodzi Leon.
W Białostockim Teatrze im. Węgierki panią Węgorzewską gra Alicja Telatycka, jej syna - Michał Świtała. Aktor podchodzi do partnerki i jako syn wita matkę pocałunkiem - przeciągłym pocałunkiem w szyję, w miejscu, gdzie, wyczuwa się pulsującą krwią tętnicę. Jest to, oczywiście, pocałunek wampira, który aktor powtórzy jeszcze kilkakrotnie przy różnych okazjach. Wygląda bowiem na to, że reżyser Wojciech Pasternak sprawę wampiryzmu uznał za kluczową dla utworu. Świadczy o tym zarówno eksponowanie tego wątku w przebiegu spektaklu, jak i pomieszczenie w programie obszernego fragmentu książki Michała Komara "Czarownice i inni", poświęconego wampirom i wampiryzmowi. Poprzedzają go urywki innych tekstów - autora sztuki, Tadeusza Żeleńskiego-Boya, Karola Irzykowskiego, Briana Paula Maguire'a, a także krótka wypowiedź samego reżysera, której zakończenie - ze względu na dość niezwykłe treści i stylistykę - pozwolę sobie przytoczyć niemal w całości.
"(...) Powszechnie przyjęło się mówić o kimś, kto zyskuje rozgłos po śmierci, że wyprzedził epokę. Uważam to określenie za błędne. Epoki wyprzedzić się nie da - natomiast wybitna jednostka może lepiej i głębiej zrozumieć czasy, w których żyje. Tak też jest z Witkacym i jego dramatami. (...) Dzisiejsi widzowie czy czytelnicy dramatów Witkiewicza mogą to stwierdzić będąc mądrzejszymi o wiedzę o tym, co nastąpiło po napisaniu jego dramatów. Łatwiejszy obecnie odbiór jego dramatów jest zapewne przyczyną powiedzenia, że Witkiewicz wyprzedził epokę. Moim zdaniem był tylko bardzo wnikliwym obserwatorem. W dramatach posługiwał się bardzo indywidualną formą, a jego niezrozumiałość to tylko niechęć lub niemożność równie wnikliwego odbioru przez widza czy czytelnika jego twórczości. Pozostaje mi tylko w imieniu wszystkich realizatorów spektaklu wyrazić nadzieję, że jego "Matka" jest przez dostatecznie zrozumiana aby dla Państwa mogła być zrozumiała."
Przedstawienie białostockie jest, jak słyszałam, debiutem reżyserskim Wojciecha Pasternaka, który do tej pory nie zajmował się teatrem. Jest on zapewne człowiekiem odważnym, gdyż wstępując do teatru podjął się realizacji utworu nader trudnego (fakt, że trudności tej nie dostrzegł, nie świadczy, niestety, na jego korzyść), a ponadto mającego i u nas, i za granicą niemałą tradycję aktorską i inscenizacyjną. Teatr białostocki, jak wynika z przedstawienia, nie mógł zapewnić "Matce" właściwej obsady, chyba że... reżyser sam, z własnej woli, uznał Leona Węgorzewskiego za zwykłego naciągacza, który najpierw "wysysa" mamusię, a potem panią Lucynę Beer, dorabiając sobie po cichu szpiegostwem. Leon Michała Świtały nie jest żadnym intelektualistą i twórcą katastroficznych idei (reżyser wyjątkowo konsekwentnie eliminował ten wątek poprzez skróty tekstu), lecz zwykłym bęcwałem, intelektualnym zerem, przybierającym dla zamydlenia oczu naiwnych kobiet pozy zapoznanego ideologa.
Jak wiadomo, tekst "Matki" nie jest w pełni konsekwentny. Sprawa dla autora niewątpliwie pierwszoplanowa, jaką są idee Leona Węgorzewskiego, nie znalazła w tekście sztuki dramaturgicznej konkretyzacji i zawiera się niemal wyłącznie w nie zawsze jasnych i przekonywających wywodach ich głosiciela. Niemniej jednak rezygnacja z tego wątku sprowadza utwór na płaszczyznę czarnej komedii, czy nawet zwykłej mieszczańskiej komedii obyczajowej z akcentami niesamowitości i grozy. Ale właśnie tym tropem podążył Wojciech Pasternak, podkreślając jeszcze dość zagadkowo w przytoczonej już wypowiedzi, że "Matka" "jest przez dostatecznie zrozumiana, by mogła być zrozumiała"!
Reżyser miał w ręce atut w osobie wykonawczyni postaci tytułowej - wybornej aktorki Alicji Telatyckiej. Z żalem stwierdzić trzeba, że z szansy tej nie potrafił skorzystać. Nie tylko nie wspomógł aktorki, lecz przeciwnie - znacznie ograniczył jej możliwości, każąc jej prawie cały czas siedzieć w jednym miejscu, przy stole, z sakramentalną robótką w dłoni, redukując do minimum jej sceniczne działania. W tej sytuacji trudno było aktorce uniknąć pewnej monotonii środków wyrazu.
Najwięcej przecież kłopotów dostarcza zawsze realizatorom "akt trzeci, epilogowaty". Wbrew życzeniu autora i tradycji, ciało pani Węgorzewskiej, ukryte za wysokim oparciem kanapy, nie jest widoczne i nie stanowi centrum akcji. Pojawienie się młodej i pięknej Janiny Węgorzewskiej obok jej smutnych szczątków to niebagatelny efekt teatralny, z którego reżyser zrezygnował nie proponując nic w zamian. Legendarny Albert Węgorzewski, ojciec Leona, śpiewak i rzezimieszek, powieszony w młodości, po śmierci wyraźnie się zestarzał: grający tę postać Juliusz Przybylski nie odpowiada w ogóle wyobrażeniom o tej postaci. Kłótnia pomiędzy ojcem i synem narasta w białostockim przedstawieniu w sposób bardzo nieprzyjemny, a że nie ma trupa Matki, Młoda Osoba nie może go zniszczyć, demonstrując, iż jest on tylko manekinem. W rezultacie widz odnosi wrażenie, że pojawienie się Robotników i likwidacja Leona w zapadni została spowodowana jego nieparlamentarnym zachowaniem się wobec starszych. Najdziwniejszy zaś wydał mi się pomysł umieszczenia na drewnianym wieszaku - jednym z niewielu mebli znajdujących się w domu Węgorzewskich - karabinu, który wisi sobie spokojnie przez całe trzy akty aż do chwili, gdy jeden z Robotników przewiesza go sobie przez ramię.
Jak widać z tego fragmentarycznego opisu, reżyser dość swobodnie potraktował wskazówki inscenizacyjne autora, zaś scenografka Barbara Josepyszyn z dużą obojętnością dla stylu przyodziała bohaterów sztuki. Leon, na przykład, cały czas nosi garnitur frakowy, pani Węgorzewska ma suknie uszyte zgodnie z modą pierwszego dziesięciolecia naszego wieku. Zofia Plejtus pod niemal współczesnym płaszczem kryje kabaretowy dezabil z minionej epoki - ówczesny szczyt wyuzdania itp., itd.
Zarzuty i uwagi szczegółowe można by mnożyć, ale po co? Pech sprawił, że z okazji stulecia urodzin Stanisława Ignacego Witkiewicza każdy polski teatr uważa za swój obowiązek wprowadzić do repertuaru jakąś jego sztukę. Może warto by się zastanowić, czy tego rodzaju forma czczenia pamięci twórcy oryginalnego i niepowtarzalnego ma jakikolwiek sens tam, gdzie najwidoczniej brak elementarnych możliwości realizacji trudnego przecież tekstu. Jest to w przypadku Teatru im. Węgierki refleksja tym smutniejsza, że przed laty Jerzy Zegalski na tej właśnie scenie wyreżyserował znakomite przedstawienie "Sonaty Belzebuba", zapoczątkowujące późniejszą popularność tej sztuki na naszych scenach...
O kryzysie białostockiego teatru świadczą i inne jego premiery. Myślę tu oczywiście o kryzysie artystycznym, o malejącej potencji twórczej zespołu, który przed niespełna rokiem utracił kilkanaście osób. Uzupełnienie brakującej liczby aktorów nie okazało się przecież jednoznaczne z przywróceniem zespołowi jego właściwej konstrukcji, umożliwiającej należyte wykonywanie zadań. Przykro mówić o takich sprawach, ale np. faktem jest, że z tekstu aktora grającego w "Matce" Apolinarego Plejtusa udało mi się zrozumieć tylko kilka oderwanych wyrazów: miałam wrażenie, że zgłodniały pan Plejtus już za sceną rozpoczął konsumpcję makaronu "po włosku", którym raczy rodzinę pani Węgorzewska!