Czysta fikcja
OBCHODY SETNEJ ROCZNICY urodzin Stanisława Ignacego Witkiewicza skutecznie rewidują poglądy na jego twórczość i wyjaśniają wiele nieporozumień, które latami narastały wokół postaci autora "Szewców". Uroczystości rocznicowe sprawiły, że pogłębione studia nad Witkacym doprowadziły do odczytania go niejako na nowo, a już z całą pewnością - do nowych interpretacji tej twórczości. Uwaga współczesnych badaczy dokonań Witkacego w większym stopnia koncentruje się na analizie poglądów filozoficznych i estetycznych artysty, w mniejszym - na samej materii literackiej. To przesunięcie punktu ciężkości zainteresowań zdaje się ze wszech miar zasadne. Stanisław Ignacy Witkiewicz nadal bowiem pozostaje niesztampowym teoretykiem, podczas gdy jego pisarstwo, zwłaszcza w warstwie językowej i po części kreacyjnej, wykazuje jednoczesne oznaki zwietrzenia.
Sławetny "demonizm" Witkacego, jego odwaga w podejmowaniu drastycznych wątków erotycznych, skandalizująca otoczka narkotyczno-alkoholowa - to wszystko nikogo dzisiaj nie gorszy i nie zaskakuje. Co więcej - w obliczu współczesnych doświadczeń obyczajowych wydaje się poczciwo-naiwne, by nie użyć słowa - infantylne. W tej sytuacji wszelkie próby odczytania Witkacego wprost, poprzez dosłowną interpretację zapisu dramaturgicznego, muszą prowadzić do porażki, muszą mnożyć nieporozumienia. Witkacy bowiem tłumaczył się jedynie poprzez paradoks. Kształt sceniczny jego dramatów pozostaje w jawnej opozycji do tradycyjnego teatru. Słowa zaś same w sobie nie znaczą nic, układają się jedynie w piramidę absurdu, podobnie jak poszczególne elementy akcji. Prawdziwych znaczeń nabierają dopiero w zderzeniu z pozasceniczna teorią "Czystej formy". Dlatego dobrze wystawić Witkacego można tylko wtedy, gdy tekst sztuki potraktuje się jako ilustrację tej formy, a samą akcję dramatyczną jako czystą fikcję. Bo to z niej dopiero wynika teatr.
Tak właśnie uczynił, debiutujący jako reżyser, Wojciech Pasternak, dając na scenie Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku przedstawienie "Matki". Dramat ten, o rozbudowanej fabule i zachowanej logice rozwoju wypadków, z łatwością może sprowadzić reżysera na manowce dosłowności. Ta sztuka bowiem bez wysiłku daje się "opowiedzieć"; wystarczy tylko wyeksponować jej wątki realistyczne, wyciszając zarazem akcenty groteski, by dostrzec obraz jasny, klarowny i... nieciekawy. Tak spreparowana "Matka" - wbrew oczywistym intencjom autora - byłaby wszakże jedynie bulwarową tragifarsą, melodramatyczną opowieścią o ciemnych namiętnościach i zawiłych meandrach życia.
Pasternak potraktował "Matkę" w sposób iście Witkacowski. Tworzywo literackie posłużyło mu za pretekst do budowania struktur teatralnych. W białostockim przedstawieniu aktorzy nie przekazują dramatu, nie wiążą akcji, nie "przeżywają" na scenie, lecz tworzą efekty właściwe jedynie tekstowi rozumianemu jako integralna dziedzina sztuki. Od pierwszej chwili wiadomo, że wszystko to, co rozgrywa się przed oczami widza, dzieje się na niby, jest umowne i służy wyłącznie ukazaniu formy. Dodajmy - "Czystej formy" teatru.
Natężenie absurdu i groteski pozbawia akcję wszelkiego prawdopodobieństwa, czarny humor niweluje dramat, sprowadza go do rozmiarów gigantycznego żartu. Nawet największe niebezpieczeństwa, niosące ładunek istotnie dramatyczny, są rozbrojone przez wszechpanującą kpinę ze wszystkiego i wszystkich. Widz nie potrafi przejąć się tragedią tytułowej matki, bawi go jej alkoholizm, bawi kompleks Edypa, jednoznacacnie przejawiany przez syna, bawi prostytucja synowej, bawi wreszcie narkomania, której poddają się wszyscy bez wyjątku. I o to właśnie chodzi. Jesteśmy bowiem w teatrze, nie z akcji więc mamy wyciągać wnioski, a z efektów kreowania fikcyjnej rzeczywistości. Tych zaś białostockiej "Matce" nie zabrakło.
Rzecz pierwsza i najważniejsza to przerysowanie postaci. Aktorzy grają, więc muszą udawać kogoś innego niż są w rzeczywistości. Na tym przecież polega istota umowy o teatrze.
Rzecz w tym jednak, by przerysowanie nie przekształciło się w karykaturę. Musi więc istnieć granica świadomej deformacji, której przekroczenie grozi wejściem w obszary nie kontrolowanego, by użyć określenia Witkacego, humbugu.
Tej granicy w białostockim przedstawieniu ani razu nie przekroczyła tylko odtwórczyni tytułowej roli - Alicja Telatycka, która przez cały spektakl konsekwentnie kreowała groteskę i pokazała aktorstwo wysokiej klasy. Jej sceniczny syn - Michał Świtała - również miał momenty doskonałe, ale chwilami stawał się nadmiernie realistyczny, zwłaszcza gdy - udawało się - zbytnio zawierzał prawdziwości histerii, w którą autor wyposażył odtwarzaną przez Świtałę postać sceniczną. Dystans i przymrużenie oka, a więc niejako spojrzenie samego Witkacego na "Matkę", trafnie przekazała Danuta Kierklo jako Dorota. W całości natomiast zawiodła gościnnie występująca w Białymstoku warszawska aktorka Ewa Węglarzówna. Z postaci Zofii Plejtus nie wywiodła tak wyraziście tu zarysowanej perwersji, nie pokazała wybujałego aż do granic groteskowości seksualizmu. Była zaledwie trywialną "wesołą dziewczynką". Jej przeciwieństwo stanowiła Róża Czaplewska - pełna wyrafinowania i bardzo przekonywająca w osobliwej godności kokoty Lucyny Beer.
Kolejne wyróżniki Witkacowskiego teatru - deformacja rzeczywistości, abstrakcyjność i absurdalność działań - znalazły na białostockiej scenie dobrą transpozycję. Pozornie wszystko było tu alogiczne, nieprawdopodobne, "demoniczne", lecz zarazem wewnętrznie spójne i jednoznacznie podporządkowane teatrowi "Czystej formy". Wierność idei dramaturga, rezygnacja z uzupełniania Witkiewicza o własne koncepcje przyniosły w efekcie pełny sukces reżyserski. Sukces, który zapewne nie byłby możliwy bez dokładnej znajomości filozofii sztuki Witkacego, a w każdym razie bez jej właściwego zrozumienia.