Rzecz o polskiej doli
Myślę, że Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach przygotowując premierę "Róży" na 60-lecie odzyskania niepodległości - dokonał niełatwego, ale uzasadnionego wyboru. Ten "dramat niesceniczny", jak go określał sam autor, należy bowiem w naszej literaturze do tych utworów, które w sposób najbardziej pełny i konsekwentny podejmowały problematykę walki o wyzwolenie narodowe i społeczne.
Niezwykle łatwo w tekście "Róży" odnaleźć ślady, echa, kontynuacje wątków "Dziadów" czy też "Wesela", całej wielkiej romantycznej i postromantycznej tradycji, która dawała świadectwo prawdzie o polskim losie, a zarazem polskich kompleksach wyniesionych z najtrudniejszych doświadczeń naszej historii, z kolejnych klęsk, kolejnych przegranych powstań. Rzecz jednak charakterystyczna przy tym, że o ile Mickiewicz, Słowacki, Wyspiański szukali dla tej problematyki różnych form poetyckiej syntezy, o tyle Żeromski, nie rezygnując i z takich ambicji, napisał utwór bezpośrednio nasycony realiami wydarzeń lat 1905-1907, nazywający wprost, bezpardonowo, po imieniu to wszystko, co -jego zdaniem - przyczyniło się do klęski owego rewolucyjnego zrywu.
Nie oszczędził właściwie nikogo. Nic więc dziwnego w tym, że współczesna pisarzowi krytyka przyjęła opublikowany w 1909 roku utwór dość niechętnie. Ciężar oskarżenia zawarty w tekście był rzeczą bez precedensu. Sam Żeromski pisał: "Róża rozpaliła przeciwko sobie wszystkie partie, zacząwszy od narodowej demokracji poprzez socjalną demokrację, pepeesów frankcjonistów aż do warszawskiego postępowiczostwa". Tylko nieliczni, jak Stanisław Brzozowski czy Wacław Nałkowski, potrafili dostrzec w dramacie Żeromskiego "krzyk historii" zwrócony w przyszłość.
Była bowiem "Róża" gwałtownym bezkompromisowym obrachunkiem z polskimi doświadczeniami 1905 roku i lat nieco późniejszych, ze stanem narodowej świadomości tego okresu. Czarowic wędrujący po drogach "śmiesznej polskiej nędzy" w bezskutecznym poszukiwaniu sojuszników staje się rzecznikiem oskarżenia w procesie wytyczonym przez Żeromskiego własnemu społeczeństwu. Indyferentyzm i bezduszność "salonu warszawskiego" (Bal), bezowocność ideałów pracy organicznej Benedykt), stan ideowego rozdarcia w środowiskach robotniczych (wiec w hali fabrycznej), jałowość małych inicjatyw oświatowych prowadzonych na wsi (scena prelekcji w szopie), wreszcie - ciągle obecna w "Róży" - sprawa zdrady, wątek losów arcy szpicla Anzelma - oto materiał dowodowy w tym procesie.
Ale Żeromski napisał nie tylko gorzki sarkastyczny pamflet, nakreślił jednocześnie obraz nowych sił społecznych, jeszcze targanych sprzecznościami, ale już stanowiących o przyszłości narodu, o szansach jego niepodległościowych aspiracji. Główny bohater "Róży" to oczywiście kontynuator dzieła romantycznego Konrada, lecz i ktoś inny, człowiek czynu, szlachecki rewolucjonista walczący w świadomym przymierzu z proletariatem. I w tym właśnie fakcie, w takiej koncepcji bohatera, a nie w ucieczce w utopię, nie w cudownym "laserowym" wynalazku Dana (nawiasem mówiąc, trudno tu nie docenić wyobraźni autorskiej) kryje się istotnie żywe, niezwietrzałe myślowo przesłanie utworu. Przypomnijmy znamienne słowa Czarowica w rozmowie z Naczelnikiem Tajnej Policji: "Po powstaniu sześćdziesiątego trzeciego roku byliśmy jedynie skatowaną szlachtą, społeczeństwem bez ludu. Wyście wtedy nam szlachcie - narodowi, lud mądrze wydarli. Teraz w tej rewolucji, którą pan uważa za ukończoną i zdławioną myśmy wam lud nasz ze szponów wydarli." Trudno odmówić tego rodzaju diagnozom pisarza olbrzymiej przenikliwości.
Dlatego też "Róża" - mimo wszystkich swoich niedostatków - treściowych mielizn, wielosłowia, opisowej rozlewności, lirycznego rozwichrzenia - pozostaje tekstem żywotnym i godnym pamięci teatru. Jest to jednocześnie utwór znany chyba bardziej z lektury niż ze sceny. Oczywiście ma on już za sobą kilkanaście realizacji, ale niewiele z nich reprezentowało poważniejsze walory. Sugestia "niescenicznóści" tego dramatu ciążyła długo - grano go do roku 1926 jedynie we fragmentach. Dopiero wtedy "Róża" wystawiona po raz pierwszy w całości przez Leona Schillera w układzie tekstu Wilama Horzycy okazała się wielkim teatrem wywiedzionym z romantycznej tradycji. Ta legendarna już premiera odcisnęła na scenicznej biografii utworu ślad najtrwalszy.
W okresie powojennym sięgano po "Różę" nie najczęściej, ale kilka razy z rezultatem dość szczęśliwym. Inscenizacja Ireny Babel (w Teatrze Klasycznym w Warszawie, a później w Nowej Hucie), Andrzeja Witkowskiego (w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu), Aleksandra Strokowskiego (w Teatrze w Wałbrzychu) należały do premier zasługujących na uwagę. W każdym wypadku sprawą o kluczowym znaczeniu było samo opracowanie literackiego materiału, jego świadoma selekcja, wybór zasady porządkującej tekst. Babel szukała jej (adaptacja Zbigniewa Krawczykowskiego) w przyjętej konwencji snu Czarowica, czekającego w celi na wyrok śmierci, a Witkowski próbował oprzeć strukturę dramaturgiczną "Róży" przede wszystkim na scenach przesłuchania w carskiej Ochranie, które były głównym planem spektaklu.
Twórcy kieleckiej inscenizacji poszli w nieco innym kierunku - wybrali wariant mniej arbitralny, nie rezygnując przy tym z istotnych zmian w układzie tekstu. W adaptacji Andrzeja Ochalskiego pierwszy akt "Róży" rozgrywa się w planie realistycznym - po zbiorowej scenie prologu następuje rozmowa między Krystyną a Czarowicem, a potem najbardziej rozbudowana sekwencja w Ochranie i więzieniu. Drugi akt ma natomiast przez cały czas charakter wizyjny (Cytadela, Bal, Cytadela, Cela, Miasto, Wieś, Bal), jest w głównej mierze projekcją doświadczeń Czarowica, jego wędrówką po polskim piekle. Najmniej bogaty tekstowo akt III (Ucieczka, Dwór, Szkoła, Epilog) to powrót do planu realnego. W tak pomyślanym układzie tekstu nie znalazł się w całości tylko włoski epizod (Sprawa Czwarta), natomiast pozostałe partie "Róży" uległy kompozycyjnemu przemieszczeniu i poważnej, na ogół szczęśliwej, kondensacji. Siłą tego utworu nie jest zwartość i atrakcyjność konstrukcji fabularnej, ale przede wszystkim żywioł wielkiej publicystyki, zadziwiającej ostrością myśli, wagą stawianych pytań. Dlatego też rozumiem, że realizatorzy kieleckiej premiery w ostatnim, najmniej unerwionym dramaturgicznie akcie "Róży" zachowali np. scenę rozmowy między Czarowicem a synami Osta i Anzelma. Jest ona w kategoriach czysto fabularnych dość statyczna, ale arcyważna dla ideowej wymowy całości. Henryk Giżycki potraktował utwór Żeromskiego z całą uwagą i rzetelnością. Zaufał przede wszystkim zawartym w tekście treściom, sferze ideowo-społecznych obserwacji i refleksji, sferze znaczeń. "Róża" - w takiej interpretacji - przestała być serią anachronicznych obrazów, zaczęła być teatralnym dyskursem o polskiej doli, o genealogii wielu współczesnych sporów, konfliktów, dylematów. Dzięki temu przedstawienie jest klarowne i wolne od zewnętrznych efektów, ma w sobie powagę i czystość tonu.
Niemały wpływ na kształt całej inscenizacji miał również scenograf Józef Napiórkowski, który zaprojektował dekoracje oszczędne, a jednocześnie w sposób celowy i zróżnicowany organizujące przestrzeń sceniczną. Nie mógłbym natomiast skomplementować strony muzycznej opracowanej przez Zbigniewa Jaremko; jej ingerencja w spektakl wydawała mi się chwilami zbyt natrętna.
Reżyser poprowadził znaczną część widowiska z dużą płynnością i z poczuciem teatralnego rytmu, umiejętnie dynamizując dialog. Dość wskazać tu przykładowo na dwa obrazy - w Ochranie i w hali fabrycznej. Nie wszystkie sceny udało się jednak Giżyckiemu zainscenizować w pełni sprawnie i przekonywająco. Zwłaszcza rozwiązanie Balu w II akcie budzi dość zasadnicze wątpliwości. Reżyser szukał stylistycznego klucza do tych sekwencji w zatarciu indywidualnego charakteru dialogu, w pewnej jego automatyzacji. Niestety, realizacja tej koncepcji grzeszyła brakiem konsekwencji i precyzji. Również nie najzręczniej rozegrano scenę wiejskiej prelekcji. Były to wszakże słabości nie przesłaniające walorów całej inscenizacji.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia, warta osobnego odnotowania: kwestia prologu i finału widowiska. Otwiera ją pochód na Sybir wędrujących wygnańców, którzy śpiewają cicho jeden z początkowych fragmentów tekstu "Róży". W końcowej scenie widzimy ten pochód po raz drugi. Gromada ludzi pochyla się nad umierającym Czarowicem i zaczyna zrzucać kajdany... Dobrze, że taka pointa, wykraczająca poza tekst utworu, nie jest dzięki swej poetyckiej wymowie akcentem natarczywym.
Aktorski poziom spektaklu nie skłania też do istotniejszych zastrzeżeń. Nie ma tu wielkich ról, ale jest zespół zdyscyplinowany, świadomy swoich zadań (poza dwiema scenami Balu), prezentujący solidne umiejętności. Kilka ról zasługuje z pewnością na wyróżnienie.
Jacek Strama zagrał Czarowica bez patosu, bez koturnu, był dyskretny, skupiony, pełen wewnętrznej pasji. Charakterystyczną w rysunku postać Naczelnika zbudował Henryk Giżycki. Jego chytra, swoiście perwersyjna jowialność stanowiła tylko maskę bezwzględności i okrucieństwa. Janusz Rafał Nowicki nie spłaszczył osobowości szpiega i prowokatora - Anzelma, wydobył z niej dużo dramatycznej prawdy: kult siły, pogardę dla słabych, a zarazem poczucie samoupodlenia i wstydu wobec syna.
Wacław Ulewicz (Bożyszcze) wystylizowany na romantycznego wieszcza mówił sugestywnie tekst (na premierze widziałem go w bardzo niefortunnej charakteryzacji, z której ponoć już zrezygnowano). Sylwetkę Krystyny zarysowała z ironią i kulturą Jadwiga Lesiak. Spośród wykonawców ról pierwszoplanowych zawód sprawił jedynie Jerzy Smoliński, który nie potrafił ciekawej w tekście postaci Zagozdy ożywić żadnym wyrazistszym indywidualnym rysem.
Niemniej ostateczny bilans walorów i niedostatków kieleckiej inscenizacji "Róży" jest dla teatru wyraźnie korzystny. Ta premiera, będąca szczególnie odpowiedzialnym egzaminem ambicji sceny imienia Stefana Żeromskiego, okazała się doświadczeniem cennym.