Artykuły

Kryzys w łódzkiej operze

W łódzkim Teatrze Wielkim od pewnego czasu dzieją się rzeczy trudne do wyobrażenia. Pod wizerunkiem jeszcze do niedawna poważnej, twórczej opery, kryje się konglomerat niekompetencji i nieudolności. Najbardziej żal, że cierpią na tym widzowie i teatralna kasa - pisze Michał Lenarciński.

Choć nominalnie dyrektorem naczelnym wciąż pozostaje Wojciech Skupieński, to jest tajemnicą poliszynela, że faktycznie władzę przejął tam holenderski impresario. To pod jego dyktando ustawia się repertuar, czego konsekwencją jest organizacyjny chaos i artystyczne porażki. Po serii koszmarnych realizacji (ukoronowała je "Wesoła wdówka") przygotowanych przez twórców z zagranicy i długich okresach nieobecności teatru w Łodzi, widmo kolejnych holenderskich produkcji ponownie zawisło nad operą. W planach jest bowiem przygotowanie "Toski" i "Cyrulika sewilskiego". I choć podobno umowy nie zostały jeszcze podpisane, to na internetowych stronach holenderskiej agencji już widnieje nazwisko Tadeusza Kozłowskiego, dyrektora artystycznego TW, jako dyrygenta mających odbyć się w Holandii przedstawień. Mało tego: Teatr Wielki już służy agencji jako miejsce spotkań i przesłuchań solistów mających wziąć udział w tych realizacjach. I nie są to bynajmniej soliści łódzkiej sceny, bo zdecydowana większość nie chce mieć z ową agencją nic wspólnego. W Łodzi byli już nawet twórcy tych premier. Czy to oznacza kolejny wyjazd do Holandii i kolejne miesiące niegrania na miejscu?

Sukces, który jest klęską

Jak się jednak wydaje, dyrekcji Teatru Wielkiego bardzo taki układ odpowiada. Tylko czy widzom również? Dyrektorzy na swoją obronę argumentują, że w mijającym sezonie teatr odniósł poważne sukcesy artystyczne. Ale czy na pewno teatr?

Na listę znakomitych dokonań należy wpisać "Adrianę Lecouvreur", przygotowaną przez Tomasza Koninę (reżyseria) i Kozłowskiego (kierownictwo muzyczne). Od dnia premiery 23 października 2004 spektakl ten udało się zagrać jedynie pięć razy, co podważa umiejętności dyskontowania sukcesu.

Zupełną kompromitacją okazał się los "Lukrecji Borgii", doskonałego przedstawienia wyreżyserowanego przez Macieja Prusa. Sił i możliwości wystarczyło teatrowi jedynie na zagranie 18 i 19 grudnia pierwszej i drugiej premiery. Od tamtej pory nie znaleziono pretekstu, by odciąć kupony od sukcesu. "Lukrecji..." nie ma też w planach do końca sezonu ani w miesiącach powakacyjnych. Nawet amator wie, że aby wznowić spektakl po tak długiej przerwie, pracę trzeba zaczynać od nowa.

Wytłumaczenie, dlaczego tak się dzieje, jest jeszcze bardziej kompromitujące. Otóż dyrekcja fakt niegrania opery Donizettiego tłumaczy koniecznością dwudniowego montażu dekoracji. To jawna kpina. Czy realizując "Lukrecję..." dyrektorzy nie wiedzieli, że spektakl powstaje w Teatrze Wielkim? Najwyraźniej górę nad rozumem wzięło przyzwyczajenie do objazdowego straganu, jakim stał się ten teatr na potrzeby holenderskiego marketu. Tam dekoracje muszą być proste i łatwe w montażu, a kostiumy najlepiej z lumpeksu.

Lawina zwolnień

Kolejnym kłopotem, z którym dyrekcja nie potrafi sobie radzić, jest przygotowanie polskiej prapremiery "Kandyda" Leonarda Bernsteina. Premiera zapowiedziana jest na 18 czerwca, skład obsady ogłoszono w połowie kwietnia, tymczasem na pierwszą próbę reżyserską nie przyszło sześcioro solistów. Jak się okazało, dyrekcja udzieliła im zwolnień z udziału w premierze. Tomasz Konina mimo wszystko prowadzi próby, ale ubolewa, że kilku wykonawców nie znajdzie się w premierowej obsadzie.

Krzysztof Bednarek, cieszący się opinią pierwszego tenora łódzkiej sceny, napisał, że rezygnuje z partii w trosce o poziom artystyczny spektaklu. Wykształcenie artysty (Wydział Wokalno-Aktorski łódzkiej Akademii Muzycznej) jakoby nie predestynuje go do śpiewania takiego repertuaru.

Z obowiązku udziału w premierze zwolniono też Jolantę Bibel, która ma "wejść" w spektakl w terminie późniejszym. Na próbach jednak już nie bywa. Rafał Songan także zrezygnował z "Kandyda", jednak nikt nie potrafi domyślić się dlaczego. Agnieszka Makówka wytłumaczyła reżyserowi rezygnację z roli brakiem czasu, Katarzyna Nowak - zajęciami w Akademii Muzycznej. Wszyscy uzyskali akceptację swych postanowień od dyrektora artystycznego.

Kilka dni temu na "Kandyda" spadł kolejny cios. Zbigniew Macias, potencjalny wykonawca jednej z głównych ról, dostarczył do teatru zwolnienie lekarskie i zapewnił, że do spektaklu wróci... po wakacjach. Stało się to po tym, kiedy Opera Narodowa umówiła się z artystą na rozpoczynający się 12 czerwca wyjazd do Japonii z "Salome" Ryszarda Straussa.

Są pieniądze, tylko chęci brak

Trudno nie odnieść wrażenia, że teatr pracuje jakby był pogrążony w pijanym widzie. Z jednej strony mamy sytuację poszukiwania (?!) etatowych artystów chętnych do udziału w nowej realizacji, z drugiej - prezentowania przedstawień bez prób, bo nie ma czasu, by je przeprowadzać. Wznowienia "puszcza się na żywioł", innych pozycji nie gra wcale (,Halka" od dnia premiery w czerwcu 2002 r. pokazana była sześć razy; "Purytanie" - premiera kwiecień 2002 - pięć razy; "Giselle" - premiera marzec 2003 - pięć razy), jeszcze inne zdejmuje z afisza (,,Echnaton", "Dialogi karmelitanek"), uzasadniając decyzje wysokimi kosztami eksploatacji.

Tymczasem uchwalając budżet dla teatru radni sejmiku wojewódzkiego (jemu podlega Teatr Wielki) stanęli na wysokości zadania i przyznali dotację przekraczającą 15,5 mln zł. Dodając wpływy własne, a odliczając koszty stałe (pensje, utrzymanie budynku), teatrowi na produkcję pozostaje ponad 1,5 mln zł. To nie są kokosy, ale sytuacja, w jakiej TW nie był od lat kilkunastu.

Przyglądając się tokowi produkcji "Impresaria w opałach" i "Kandyda", trudno oprzeć się wrażeniu, że koszty mają dla dyrekcji jakiekolwiek znaczenie.

Lekkomyślność

W teatrze nie tylko obserwujemy decyzyjny paraliż, wynikający z powtarzającej się niedyspozycji dyrektora, ale i finansową niefrasobliwość. Do dziś na przykład nie wszyscy realizatorzy "Kandyda" mają zawarte umowy: nieobecność dyrektora i brak jego podpisu na dokumentach uniemożliwia rozpoczęcie prac związanych z szyciem kostiumów i budową dekoracji!

A po co było wydawać pieniądze na gniot w postaci "Impresaria w opałach"? Decyzję o produkcji tej premiery podjęto tak błyskawicznie, jakby chodziło o łapanie pcheł. Nikt nawet wcześniej nie zajrzał do partytury. Gdy sprowadzono ją z Wrocławia, okazało się, że nie jest zgodna z koncepcją kierownika muzycznego spektaklu. W Łańcucie odnaleziono inną, ale jej rozpisanie pochłonęło kilka tysięcy złotych. Tylko po to, by "Impresaria..." zagrać raz. W dniu premiery 7 maja.

Zaskakująca jest także niefrasobliwość dyrekcji, dopuszczająca korzystanie z pirackich programów komputerowych. Od kilku lat nie zdobyto się na zakup legalnego oprogramowania, zezwalając na korzystanie z pirackich kopii. Po naszej publikacji w popłochu zaczęto kontrolować zawartość komputerów w całym teatrze.

Pracownicy teatru tkwią w okowach strachu: boją się, że gdy coś powiedzą, stracą pracę. Szeptem opowiadają o tym, że zamiast remontować znajdujące się w opłakanym stanie garderoby i natryski, remontuje się pokoje księgowych i kadrowych. A już legendy krążą o gabinecie, który urządziła dla siebie Mariola Materka, pełnomocnik dyrektora. Faktem natomiast pozostaje, że pani Materka wynajęła na trzy dni salę teatru w tygodniu przedpremierowym "Kandyda". A to oznacza, że najnowsza premiera może dostać scenę do prób na dwa dni: 14 i 15 czerwca. Kłopot w tym, że pani pełnomocnik wynajęła salę na ten termin rok wcześniej, o czym dyrekcja TW, ustalając termin premiery, najwyraźniej nie pamiętała.

Gra pozorów

Dziwią też inne fakty. Dyrektor Skupieński w tygodniu inauguracji XVIII Łódzkich Spotkań Baletowych w pracy zjawiał się sporadycznie. W przeddzień pojawił się jedynie na chwilę i, podobno, wziął urlop. "Podobno", bo już w poniedziałek 16 maja sekretariat informował, że dyrektor jest w podróży. A 17 maja (tego dnia miał być z wizytą w Urzędzie Marszałkowskim), że jest na zwolnieniu lekarskim. "Podobno" do dziś.

Czasu w ubiegłą sobotę na obejrzenie premiery "Koloru żółtego" - pierwszej od dwóch lat (!) realizacji baletowej TW - nie znalazł też szef artystyczny teatru. W poniedziałek dyrektor bardzo poważnie zachorował i znalazł się w szpitalu. Tak więc na największej w Polsce międzynarodowej imprezie baletowej nie ma dyrekcji teatru, która może miałaby okazję do nawiązania innych niż holenderskie kontaktów. Dyrektor spotkań - Stanisław Dyzbardis - dwoi się i troi, ale żeby nie wiem jak się starał, to i tak nie uda mu się być wszędzie jednocześnie.

Jak długo w Teatrze Wielkim trwać będzie indolencja, tak długo królować będzie mistyfikacja i gra pozorów. Gołym okiem widać, że król jest nagi. Chyba nadeszła już pora rozwiązać zagadkę: ubrać króla czy powołać nowego?

Na zdjęciu: wysoko ocenianego przez krytykę spektaklu "Echnaton" w reż. Henryka Baranowskiego nie ma już na afiszu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji