Artykuły

Różewicz i Nic, które nadchodzi

Tadeusz Różewicz, jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów, w niedzielę kończy 90 lat. W jego poezji jest zarówno zwątpienie w człowieka, jak i swego rodzaju modlitwa do niego - pisze Tadeusz Sobolewski w Gazecie Wyborczej.

Nie znosi mediów, choć jest ich stałym odbiorcą i przedrzeźniaczem. Nie daje się namówić na wywiad. Utrudnia organizowanie uroczystości na swoją cześć. W wierszu "Sukces i prośba" przemawia głosem prostaczka: "kiedyś/ otrzymałem/ Sztandar Pracy/ (drugiej klasy)/ a przecież/ zasłużyłem sobie/ na/ order uśmiechu/ bodaj/ trzeciej klasy/ wszystkich ludzi/ dobrej woli/ proszę/ oszczędźcie mi:/ jubileuszów/ "sukcesów"/ a także anonimowych telefonów".

W satyrycznym tomiku sprzed trzech lat "Kup kota w worku" (zawsze pisał humorystyczne wiersze; można je już znaleźć w "Echach leśnych" wydanych na powielaczu w 1944 r. w AK-owskiej partyzantce pod pseudonimem "Satyr") Różewicz śmieje się w nos tym, co oczekiwaliby od poety pięknych słów i mądrych wskazań.

Ale w filmie Andrzeja Sapiji "Poeta emeritus" Różewicz cytuje Byrona: "Widzę, że w miarę, jak człek się starzeje,/ Raczej niż łajać, woli śmiać się z grzechu,/ Choć dwakroć smutny jest po takim śmiechu".

Jak chleb

Różewicz ubrany w granatowy roboczy drelich siada do stołu, żeby kłaść na papierze słowa. Wygląda jak mistrz zen. Oni też potrafią się tak śmiać.

Swoją poezję definiuje przez negację: "niczego nie tłumaczy/ niczego nie wyjaśnia (...) nie ogarnia sobą całości (...) nie jest mową ezoteryczną (...) otwarta dla wszystkich/ pozbawiona tajemnicy". Przypomina to rady Shunryu Suzukiego z książki "Umysł początkującego": "Na naszej drodze nie ma żadnej tajemnicy. Naszą drogą jest włożenie ciasta do pieca i uważne obserwowanie go. Jeśli artysta stanie się zbyt idealistyczny, popełni samobójstwo, ponieważ będzie istniała zbyt wielka przepaść pomiędzy jego ideałem a rzeczywistymi możliwościami. Powinniście być zainteresowani w robieniu chleba, dopóki nie odkryjecie, jak stać się chlebem".

Brytyjski poeta i krytyk Tom Paulin, wielbiciel Różewicza, swój wspaniały esej o jego poezji zamyka porównaniem kuchennym: "Mam pewne osobiste obrazy (i cóż stąd?) kojarzące mi się z tą poezją - zapach grzybów, kawałek chleba i czekolady w czasie wojny, szklany słoik z nalepką Krakus, z którego wczoraj wybierałem widelcem kwaszoną kapustę. Dlaczego robię jakieś obłąkane porównanie między wielką poezją (czemu ten przymiotnik wielka ?) i jedzeniem? Może dlatego, że pamiętam te oto wersy z wiersza Ciepło : Ręce można też ogrzać/ i o garnuszek/ w którym jest gorąca kawa ".

Rzeczowość. Momentalne olśnienie bytem zobaczonym z punktu widzenia nicości i jakby spoza słów. Zaufanie do konkretu, mimo - a może właśnie dlatego - że jest ulotny. Stałym wątkiem jego poezji są bezinteresowne portrety ludzi i rzeczy. Na przykład taki niezapomniany obraz: "o świcie światło/ rysuje węglem/ ziemistą twarz/ matki/ Rozpala pod blachą/ ognisko domowe/ trzask szczypki/ zapach zrębu żywiczny/ płomień szerzy się i huczy...". Rysy twarzy najbliższych "nie będą już powtórzone". W intensywności spojrzenia na ludzi i rzeczy kryje się coś więcej niż odwieczna walka artysty ze śmiercią i przemijaniem. Jest w tym ślad utraconej wiary - doświadczenie pokolenia, do którego należeli Tadeusz Borowski, Andrzej Wróblewski, Jan Józef Szczepański.

Różewicz, przedwojenny wychowanek Sodalicji Mariańskiej, wkrótce miał się przekonać, że "człowieka tak się zabija jak zwierzę". Po wojnie odnalazł świat spustoszony, rozbity, w którym "katedra ma o wiele mniejsze znaczenie niż rzeźnia miejska, stadion sportowy, kino Apollo lub wieża ciśnień". Wojna i Zagłada odsłoniły nowe oblicze ludzkiego świata, w którym "jednako waży cnota i występek", a "pojęcia są tylko wyrazami/ .../ prawda i kłamstwo/ piękno i brzydota/ męstwo i tchórzostwo".

Kościół człowieka

Począwszy od debiutanckiego tomu "Niepokój" (1947), Różewicz zaczyna budować własną katedrę. Szuka języka poetyckiego, który wytrzymałby ciśnienie nicości. Stwarza poezję poza poezją, poza tradycyjnym pięknem, opartą na realności podanej tak, żeby uderzała, zastępując "poćwiartowane ideały", ideologie i doktryny. To, co niektórzy brali za nihilizm, było krzykiem protestu.

W jego poezji jest zarówno zwątpienie w człowieka, jak i swego rodzaju modlitwa do człowieka. Tak właśnie, trochę jak modlitwę, czytałem w młodości te wiersze, zarazem ewangeliczne i bezbożne. Zakreślałem w żółtym celofanowym wyborze zdania: "ta staruszka która/ ciągnie na powrozie kozę/ jest potrzebniejsza/ i cenniejsza/ niż siedem cudów świata/ kto myśli i czuje/ że ona jest niepotrzebna/ ten jest ludobójcą". "Nad wyraz ciężka/ do wypowiedzenia/ jest jedna łza".

Podczas powojennego pobytu w Krakowie, po wyjściu z partyzantki, 25-letni Różewicz idzie na studia. Pisze. Podejmuje zuchwałe zadanie - niezrealizowane, choć określające jego przyszłą drogę. Miał to być poemat o "odnowie kościoła Mariackiego", na wzór "Akropolis" Wyspiańskiego, pojmowany jednak - jak podaje monografista Tadeusz Drewnowski - "bardziej ryzykownie i heretycko". Okaleczony przez wojnę pragnie "odbudowywać poezję jako kościół, a kościół jako człowieka".

"Zapisałem się na historię sztuki, żeby odbudować gotycką świątynię. Żeby cegła po cegle wznieść w sobie ten kościół. Żeby, element po elemencie, zrekonstruować człowieka. To się łączyło nierozdzielnie".

Sto lat wcześniej Mickiewicz nazwał poezję Słowackiego "kościołem bez Boga". Różewicz jakby podejmował to porównanie i przekraczał je: tak, Bóg odszedł, nie ma go już w tym kościele. Odszedł "bez znaku bez śladu/ bez słowa". "Ja go nie opuściłem. On mnie opuścił...". To ewangeliczne zdanie, cytat z psalmu, stale u Różewicza powraca.

"Życie bez boga jest możliwe/ życie bez boga jest niemożliwe". Różewicz niweluje to przeciwieństwo. "Nie wierzę tak otwarcie/ głęboko/ jak głęboko wierzyła/ moja matka". Jego twórczość wydaje się świadectwem rozdarcia, a zarazem pytaniem o jedność przekraczającą kategorie naszego języka i myślenia. Czy jest to wyjście naprzeciw przyszłej - czy możliwej? - religii człowieka? Echo Mickiewiczowskiej Wielkiej Improwizacji, ale bez ukorzenia się? Poezja Różewicza jest zuchwałym, nieustępliwym sondowaniem paradoksu. Niewierzący zwraca się do Boga: "może pokarałeś mnie/ małego ciemnego za upór/ za pychę/ za to/ że próbowałem stworzyć/ nowego człowieka/ nowy język"?

Słowa po Słowie

"Wodzę długopisem/ po kartce papieru/ jak patykiem/ po piasku". Wielokrotnie powraca u niego ta ewangeliczna aluzja do Jezusa, piszącego niezrozumiałe, zatarte, nigdy nieodczytane słowa: "na piaskach/ moich słów/ ktoś nakreślił znak/ ryby/ i odszedł".

W "Śmierci w starych dekoracjach" czytam: "Do czego może być przydatny Bóg powiedzmy w roku 1960, jeśli szczęście na ziemi można osiągnąć łatwiej bez Boga, a szczęście wiekuiste jest zbyt trudne dla naszej ubogiej wyobraźni. Gazety, radio, głośniki, kino, reklamy, telewizja, ludzie czynią taki zgiełk. (...) Mnie się zdaje, że Pan Jezus po prostu uciekł z wielkiego miasta. On był człowiekiem wsi. Polnych dróg, źródeł i jezior. Rybackich łodzi i małych warsztatów rzemieślniczych. (...) Uciekł z Rzymu, Londynu, Moskwy, Pekinu i stu innych metropolii. Może się ukrył gdzieś na wsi. W Afryce albo koło Wielunia".

Różewicz "wątpi w słowa, lecz cały oddaje się Słowu - tłumaczy Tom Paulin. - Kładzie słowa w pogardzie dla słów, aby stworzyć niewidzialną antypoezję", która miała wejść w pustkę po biblijnym Słowie. Ta nowa poezja, żeby sobie nie kłamać, musi być przezroczysta, "pozbawiona tajemnicy". Za to "otwarta dla wszystkich" ("rozmawia/ tym samym językiem/ z dzieckiem/ prowokatorem/ kapłanem/ politykiem/ policjantem"). Łatwa i trudna zarazem.

Ten w istocie maksymalistyczny program dla niektórych brzmi minimalistycznie, barbarzyńsko, nihilistycznie. Czesław Miłosz, który po pojawieniu się pierwszego powojennego tomu Różewicza witał go klasycystycznym wierszem ("Chwała stronie świata, która wydaje poetę..."), po latach w swoich wykładach umieścił go po stronie "nihilistów", razem z Beckettem czy Larkinem. Tymczasem Różewiczowska Pustka i przywoływane przez niego Nic mienią się różnymi znaczeniami.

To Nic cywilizacyjne, które do nas nadchodzi. W języku Zygmunta Baumana czy George'a Steinera oznacza "płynną rzeczywistość", która nas ogarnia i w której "znaczenie zostaje pozbawione znaczenia". "Nic z ulic i ust/ z ambon i wież/ nic z głośników/ mówi do niczego/ o niczym".

"Zostało Nic - czytam we wstępie do książki Różewicza "Matka odchodzi". - I jeśli my, ludzie, nie pójdziemy po rozum do głowy i nie zagospodarujemy tego rosnącego Nic, to (...) zgotujemy sobie takie piekło na ziemi, że Lucyfer wyda nam się aniołem, wprawdzie aniołem upadłym, ale niepozbawionym duszy, zdolnym do pychy, ale pełnym tęsknoty za utraconym niebem pełnym melancholii i smutku. Polityka zamieni się w kicz, miłość w pornografię, muzyka w hałas, sport w prostytucję, religia w naukę, nauka w wiarę".

Ale "nic" może być także milczeniem, norwidowskim "środkiem wyrazu rzeczy ostatecznych". "Bezosobowa liryka" Różewicza spotyka się z myślą Ludwiga Wittgensteina. Jego filozofia milczenia wyraża się w zdaniu redukującym wszelki idealizm: "o czym nie można mówić jasno, o tym należy milczeć". Ten filozof, który "zrobił wszystko, by wyrzec się metafizyki, przez zakreślenie obszarów milczenia uznał ją najskuteczniej". Czy to samo można powiedzieć o Różewiczu?

Buduję moją arkę

Program nie do spełnienia i nie do uniknięcia - przebijać się przez zalewający nas potok rzeczy i słów bez znaczenia.

Różewicz zobrazował go najdosadniej w sztuce z 1968 r. "Stara kobieta wysiaduje". Plaża jest śmietnikiem. Śmiecie zasypują kawiarnię, w której Stara Kobieta dyskutuje z Kelnerem. Chce rodzić, wygłasza odę do ludzkiego brzucha. A on jej czyta z gazety, że świat znowu jest na krawędzi.

"Może jakiś wielki filozof oprze się tym pokusom, jakiś Diogenes, który zamieszkał w beczce - mówi alter ego poety, bohater "Śmierci w starych dekoracjach" (1968) - aby okazać swą pogardę dla dóbr doczesnych i wielkości tego świata. Trzeba by przenieść Diogenesa razem z beczką do tego nowoczesnego domu handlowego i ustawić go wśród nieprzebranej ilości towarów, przedmiotów, owoców, świateł".

"Przyrost naturalny" - projekt spektaklu zapisany w latach 60. - dopiero w czasach globalizacji przemawia z pełną siłą: "Do przedziału kolejowego wchodzi majestatyczny Arcykapłan. Wygłasza kilka frazesów, błogosławi, gładzi główki dzieci. Przewrócony na podłogę, a potem rzucony na siatkę bagażową ględzi dalej namaszczonym głosem o godności kobiety, o grzeszności środków antykoncepcyjnych, o kalendarzyku. W trzecim akcie sztuki ściany pękają i przez otwory wlewa się potok ludzki. Żywa, rosnąca masa (...) niszczy wszystkie formy i zaczyna się przelewać z pustego w próżne". Tamte ściany - komentował Różewicz w roku 2003 - zamieniły się dziś w granice Unii Europejskiej powstrzymujące masę z zewnątrz jeszcze większą od tej masy, która skupiła się na tym małym terytorium dobrobytu.

Z okresu tuż po lądowaniu człowieka na Księżycu zapamiętałem program telewizyjny prowadzony przez Aleksandra Małachowskiego i pełen nadziei ton głosu Tadeusza Różewicza. To nagranie przypomina Sapija w swoim filmie o poecie: "Może to jest naiwne - mówił wtedy Różewicz - ale wydało mi się, że się zaczęła nowa era. Od tej chwili, o trzeciej czy o drugiej w nocy, kiedy się obudziłem i czekałem, kiedy ten pierwszy kosmonauta postawi na Księżycu nogę... Ja po prostu spojrzałem bardziej optymistycznie na świat i na ludzkość. Połączone to było z dumą jakąś, z wiarą w człowieka i z wielkimi nadziejami". Trzeba zobaczyć twarz poety, który to mówi, aby przekonać się, że jego osławiony nihilizm jest rewersem tej wiary i nadziei.

Co da się uratować z cywilizacyjnego potopu, którego Różewicz stał się prorokiem? W wierszu z 2005 r. "Cóż z tego że we śnie" jest wizja wielkiego tsunami - katastrofy, która zarazem staje się medialną atrakcją, "kolorowym widowiskiem (...) na powierzchni/ nieskończoności/ Wścibskie kamery grzebią w zwłokach/ obiektywy penetrują bezbronne martwe ciała/ dziennikarze i fotoreporterzy/ unoszą w pazurkach/ fragmenty strzępki kawałki/ ludzkiego mięsa zegarki/ głowy ręce pierścionki dłonie/ kolczyki wnętrzności notesy komórki/ powoli wszystko / wraca do normy/ Turyści nie rezygnują/ z wykupionych wczasów/ to się ogląda to podnosi adrenalinę/ oglądalność bije rekordy".

Nagle ton wiersza się zmienia: "piszę na wodzie/ piszę na piasku/ z garści ocalonych słów/ z kilku zdań prostych/ jak proza cieśli/ z kilku nagich wierszy/ buduję arkę/ żeby coś uratować z potopu/ który nas zaskakuje/ w biały dzień/ albo w środku nocy/ zmywa z powierzchni ziemi/ buduję moją arkę/ (...) Cóż z tego że we śnie".

W filmie, który oglądam, dobiegający dziewięćdziesiątki Różewicz w pokoiku domu ZAiKS-u w Konstancinie kojarzy mi się z bohaterem "Kartoteki", którego tak charakteryzował angielski krytyk Tony Howard: "leży bez ruchu, nie może niczego osiągnąć. Ale to nie znaczy, że jest ofiarą. On sam ponosi odpowiedzialność. Jest człowiekiem, jak każdy z nas. Niezdecydowany jak Hamlet. Tkwi w łóżku, miejscu najbardziej prywatnym, a zarazem na rozstajach świata".

Wciąż poczuwa się do odpowiedzialności.

Czyta Wittgensteina "Uwagi o religii i etyce" prowadzone do samej śmierci. "Dyskutuję z nim na tych kartkach. Pewne rzeczy mnie rozczarowują. Podejrzewam, że tak się pisze ze strachu, czując zapach śmierci... Metafizyka... Bóg wchodzi, grzech wchodzi... Klasycy powtarzali to słynne non omnis moriar (...) - natomiast ja mówię, że cały umrę, i to mi daje siłę do trwania poza poezją, kiedy ona mnie opuszcza. To moja kontra".

"Tak długo kształtowałem/ siebie/ na kształt i podobieństwo/ niczego/ formowałem to oblicze/ na kształt i podobieństwo/ wszystkiego/ wreszcie zacierają się rysy/ moje słowa/ nie dziwią się sobie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji