Teatrzyk widm
"W małym dworku" w reż. Anny Augustynowicz w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Przekroju.
Po co był Annie Augustynowicz ten Witkacy?
No chyba nie - za przeproszeniem - dla jaj? Sam Stanisław Ignacy pisywał rzeczy zabawniejsze, nie mówiąc już o reszcie lekkich i śmiesznych sztuk świata. Poza tym szefowa szczecińskiego Teatru Współczesnego nawet w swych mniej ambitnych przedstawieniach zawierała pewien naddatek niepozwalajacy traktować ich jak czystą rozrywkę. Tymczasem w Och-Teatrze aktorzy w trupiosinych makijażach robią miny, karykaturalnie akcentują słowa, a wszystko przy marnym odzewie publiki najwyraźniej przyzwyczajonej do innego typu humoru. I chyba nie szło też Annie A. o to, by z Witkacym wchodzić w jakikolwiek spór, aby go głębinowo interpretować, chociażby poprzez odwołania do skandynawskich klasyków - Ibsena i Strindberga, od których w tekście aż gęsto.
Tego w spektaklu nie ma. Więc co jest? Dobroduszna ramota, formalna gierka rozciągnięta na półtorej godziny. Lepiej odnajdują się w niej wyjadacze (Iza Kuna, Janusz Chabior, Szymon Kuśmider), ratując się śmiesznymi rzeczywiście minami i grepsami. A najciekawiej zrobiło się, gdy do oklasków wybiegła sama pani reżyser z błędnym wzrokiem. Od razu stało się jasne, że to ona powinna zagrać Widmo Matki. Nawet bez charakteryzacji.